NA SZEŚĆ PODJAZDÓW JEDEN ZJAZD, CZYLI COŚ TU NIE GRA. RONDE VAN VLAANDEREN JAK WSTĘGA MOBIUSA

Że niby byłem, że niby przejechałem, że zdjęcie niby zrobiłem. Bo przecież bez zdjęcia trening się nie liczy, nie?
PAMIĘTACIE SZKOLNE DOŚWIADCZENIE ZE WSTĘGĄ MOBUISA? OT, CIEKAWY PARADOKS. Z PODOBNYM PARADOKSEM ZMIERZYŁEM SIĘ TWARZĄ W TWARZ, RÓWNO PO PYSKU OBRYWAJĄC, PODCZAS RONDE VAN VLAANDEREN. BO NA NALICZONYCH SZEŚĆ PODJAZDÓW PRZYPADAŁ JEDEN ZJAZD. NIE ŁAPIĘ, O CO CHODZI W TAMTEJSZEJ GEOGRAFII 

O ile "wgryzienie" się rok temu w Paris Roubaix nie było zaskoczeniem o tyle, że już wcześniej wiedziałem, iż pierwszym sektorem będzie ów najtrudniejszy, pięciogwiazdkowy Lasek Arenberg, o tyle w Ronde van Vlaanderen zaskoczenie pierwszym brukiem było większe. 
Bo i bruk pojawił się znienacka, niedaleko po starcie, co gorsza - na zjeździe. Jasne, że nie był to jakiś oszałamiający zjazd - jednak nawet te dwa, trzy procent w dół, na krętej drodze, podczas deszczu, swoje robi. Prędkość, wynikająca z samej inercji, przekroczyła 50 km/h. 
I, przekraczając tą prędkość, znienacka wpadłem na siermiężny bruk, ciągnący się zakosami przez jakieś cztery kilometry. Ów pierwszy szok dla organizmu pamiętałem doskonale i z bezdroży Francji; wszytko zaczyna się trząść, dłonie panicznie ściskają kierownicę, palce nie ryzykują naciśnięcia klamek, bo odpuszczenie chwytu grozi upadkiem, przełącznik w głowie natychmiast przeskakuje w tryb "survival mode". Nie liczy się nic, tylko tu i teraz.
Pierwszy bruk boli. Strasznie boli. Jeszcze nierozgrzane ciało dudni i krzyczy, nerki biją się z płucami o miejsce w klatce piersiowej (jak widać, organy także mają swoją pamięć mięśniową) tyłek obrywa straszliwie, zaś utensylia, ponoć świadczące o męskości, cierpią niemożebnie... a potem, kolejne odcinki brukowe, bolą jeszcze bardziej.
Brukiem, zwłaszcza szybko, nie znając innych zawodników, trudno jest jechać jeden przy drugim. Bruk, praktycznie wszędzie, to dwie koleiny od kół i garb, idący środkiem. Gdy popada, zmienianie ustawienia jest szalenie ryzykowne, bo zjeżdżanie ze środka w koleinę powoduje bardzo często poślizg koła. Co gorsza, większość zawodników, widząc zbliżający bruk, zaczyna gwałtownie zjeżdżać na boki, by wcisnąć się w wąski pasek piachu / betonu, idący wzdłuż bruku. A tam są kałuże, nierówności i inne niespodzianki.
Nauczony doświadczeniem z Francji, przy dużej prędkości mocno pilnowałem miejsca w szyku, wpadłem na bruk przy przeszło 50 km/h, i pilnowałem środka, czyli jechałem po szczycie garbu.
Po prawej miałem zawodnika, jadącego w grupie swoich kolegów. Jechał, przesunięty w stosunku do mnie o pół metra za mną. Gdyby jechał przede mną lub równolegle, to właśnie w tym miejscu skończyłaby się moja jazda.
Chciał wskoczyć z pobocza na bruk. Zaczepił o kamienie. Ułamek sekundy później, lekko mnie trącając, zwiedził całym ciałem kamienie. Zaliczył widowiskową glebę, ja utrzymałem się na rowerze; acz by się na nim utrzymać wypiąłem but. Odwróciłem się - jego koledzy zatrzymali się przy nim. Na pewno połamał się. Widząc, że jest pod opieką, popędziłem dalej, nie rozpamiętując faktu, że o mały włos skończyłbym "zabawę" zanim się na dobre zaczęła.
Zjazdy po bruku wymagają niezwykłej siły; utrzymanie roweru w linii prostej przy większej prędkości graniczy z cudem. 
Dlatego też mój szacunek i estyma dla zawodowców, po przejechaniu tej trasy, wzrósł wprost proporcjonalnie do skali jej trudności...
Długie kilometry dalej. Wpadam znów na jakiś bruk na niewielkim zjeździe; pewien Erytrejczyk przy mnie wyczynia rzeczy bezecne na nim. Idzie jak oszalały, gonię go i nagle zaczynam się w głos śmiać. Z bólu. Łzy wyciskane z oczu, ciężko tyłek posadzić na siodełku, zdarte już odciski na dłoniach, kark, barki, tricepsy i szarpiące bólem kolano (to samo, co we Francji) - wszystko aż piszczy z bólu; co innego, jak jedziesz relaksacyjnie, a co innego, gdy jedziesz nie oszczędzając się. Z bólu zacząłem się przez krótką chwilę w głos śmiać, czując spływające łzy. I na co mi to, do cholery, jest??? Ani treningowo, ani wyścigowo...
A, wiem. 
Bo inaczej nie potrafię. 
Bo na 700 osób, posiadających konta na stravie, które przejechały tego dnia ten sam dystans co ja, mój czas mieścił się w pierwszej trzydziestce. Plus te kilkadziesiąt osób bez stravy.... ale skoro na Muur dojechałem w pierwszej trójce - piątce, to ta trzydziestka na mecie w mojej kategorii jest całkiem realna.
Bo to kolarstwo. Czyli jak życie. Musisz poruszać się do przodu, bo zatrzymać się nie można. 
Musisz wstać tylko o raz więcej, niż się wygrzmocisz. 
Proste. 

Komentarze