GDY ZOBACZYŁEM PTAKA, PRZECHODZĄCEGO PRZEZ ULICĘ, WIEDZIAŁEM, ŻE JESTEM ZA GRANICĄ. BO U NAS TO PTAKI LATAJĄ

Flandria. Rowery. Dużo rowerów. Bardzo dużo rowerów. Rzecz jasna nie wpadłem na pomysł, by któryś z nich "przytulić". Były za mocno przymocowane, ruch na rondzie za duży, kamery miejskie co krok no i nie miałem w bagażniku ni piłki do metalu, ni żadnych cęgów

GDY JEDEN ZE STEWARDÓW POWIEDZIAŁ DO MNIE COŚ, CO BRZMIAŁO JAKO "YT MOK", SKINĄŁEM GŁOWĄ I POPĘDZIŁEM DALEJ. 
NIE MIAŁEM ZIELONEGO POJĘCIA, CO DO MNIE MÓWIŁ.

Jasnym jest, że skoro wyruszam pożyczonym samochodem przez trzy granice, by wziąć udział w amatorskiej odsłonie kultowego klasyka De Ronde
, zaraz po wyjeździe z nieba zaczął naparzać śnieg. Tłukło równo, wycieraczki chodziły non stop. Co, jak się okazało, było dobrym psychicznym nastawieniem się do wyścigu, bo padało, wiało i było paskudnie zimno przez cały czas mojego pobytu tam.
Ptak. Gdy po koszmarnie nudnej, przygnębiającej, monotonnej i usypiającej jeździe przez autostrady niemieckie, holenderskie i belgijskie (celowo pomijam tego polskiego rodzynka, który drenuje budżet całego wyjazdu już na pierwszej bramce) dotarłem do lokalnych dróg flandryjskich, poczułem się jak w domu. Bo Flandria to świątynia kolarstwa.
Rondo, na środku którego znajduje się wielka konstrukcja z rowerów. Otarłem łezkę, stojąc przy jednej z miliarda ścieżek rowerowych tam ulokowanych. Tam mógłbym żyć. Nawet zamiatając ulice.
Na jednym ze skrzyżowań, gdzie kierowcy WIDZĄ rowerzystów, traktują ich jako pełnoprawnych uczestników ruchu drogowego (widziałem to rok temu i teraz, i nadal jestem pod wrażeniem) na chodniku stał ptak. Duży, czarny - coś w stylu naszego gawrona. Stał i patrzył. Gdy samochody się zatrzymały, ów przeszedł przez drogę na drugą stronę. Przeszedł - nie przeleciał. Tak, byłem za granicą, bo przecież u nas ptaki to latają. Samochody zresztą czasem też.
Byłem w Oudennarde rok temu, przed dotarciem do Roubaix. Tyle, że wówczas była trzecia nad ranem i miasto to było mało chętne do komunikowania się ze mną, i za w sumie rozsądne uznałem nie wchodzenie do muzeum Ronde Van Vlaanderen kilka godzin przed jego otwarciem. Pozytywne wrażenie, jakie zostawiło na mnie to spokojne miasto, zostało w tym roku spotęgowane.
Tak wygląda znaczna część witryn sklepowych w Oudenaarde

Witryny sklepowe, kawiarnie, restauracje. Sklepy z odzieżą, butiki, knajpy. Rynek, ulice - tematyka kolarska stanowi lejtmotyw tego rejonu. W witrynach rowery, bądź kostki bruku z nadrukowanymi na nich nazwiskach zwycięzców wyścigów. Sklep z garniturami - w centralnej części witryny stoi koło od roweru szosowego.
I ta atmosfera... kilka pokoleń Belgów - zwłaszcza z flandryjskiej części - dopingują, bawią się, piją piwo Kwaremont, dyskutują. Na rynku stoi samochód klubowy Eddiego Merxa, co i rusz widać też koszulki "MOLTENI". Specjalne budki informacyjne - najmarniej licząc, czterojęzyczne.
A w przypadku tej witryny - nawet w języku polskim:
Na rynku też w oko wpadła mi jedna odmiana - wśród królującego piwa Kwaremont w jednej witrynie grzecznie leżały sobie "nasze" Dębowe, Lechy...


Do zdjęć z samochodem klubowym Eddiego Mercxa uzbierała się niezła kolejka - a byłem dość wcześnie, prawdziwy ruch zaczął się znacznie później. 

Zaczęła się klasyczna logistyka. Odbiór pakietu, znalezienie potencjalnego miejsca do zaparkowania (co przy liczbie uczestników przekraczającej 15 000 nie jest wcale łatwym zadaniem) oraz przygotowanie się do wyzwania. 
Przypadkowe spotkania z chudymi jak szczapa gośćmi, którzy konsekwentnie zaprzeczają, że kolor ich strojów i samochodów to niebieski. 
Nie niebieski samochód Astany, goście grzali silniki przed niedzielnym wyścigiem

Rzucenie okiem na jedną z dziesiątek witryn... i czas na rozpoznanie terenu. Jedyne miejsce, którego rok temu nie odwiedziłem z planowanych. Muur de Geraardsbergen. 
Ale o nim w kolejnym wpisie. 
Początek podjazdu pod Muur de Geraardsbergen
I jeszcze jedno ujęcie samochodu klubowego Mercxa



Komentarze