GDY NIEBEZPIECZNIE ZAWĘŻA CI SIĘ POLE WIDZENIA, CZYLI RAPORT Z GRÓJECKIEGO ŻTC

ŻTC Bike Race to zawsze doskonałe zdjęcia. To przykład - mina mówi więcej, niż sto najdosadniejszych słów  

SKORO BYŁ RAPORT FIZJOLOGICZNY,  TO NADSZEDŁ CZAS NA RAPORT SPORTOWY Z ZAKOŃCZONEGO W SOBOTĘ ŻTC BIKE RACE W GRÓJCU. 
JEST TYLKO JEDEN KŁOPOT. 
NIEWIELE Z NIEGO PAMIĘTAM... CO  JEST O TYLE OSOBLIWE, ŻE DO TERAZ DOKŁADNIE PAMIĘTAM PRZEBIEG DOSYĆ PASKUDNEGO (DLA MNIE) W KONSEKWENCJACH WYŚCIGU Z 1992 ROKU

Czytałem kiedyś, że człowiek to na tyle zmyślnie skonstruowana istota, że wypiera z pamięci coś, co przyczyniać się może do powstania traumy. Pewnie to właśnie dlatego niewiele pamiętam z ostatnich metrów rywalizacji, bo po przejechaniu 80 kilometrów w dwie godziny ostatnie siedem przejechałem trzęsąc się jak śledziona z węgorza wyrwana. 
W trzyminutowych skrótach z wyścigów, jakie czasami oglądam, pojawia się pod koniec hasło "image of the day". Ja takie swoje "image" z Grójca 2018 zapamiętam na długo; było nim spojrzenie Marka Strama, które wyraźnie dostrzegłem, mimo okularów i jego i moich. Spojrzenie, jakim obrzucił mnie dwa razy w czasie dawania mu zmiany, gdy na krótką chwilę zwialiśmy razem z peletonu. Uciekaliśmy krótko, nie więcej, niż kilometr z przysłowiowym hakiem, ale ten kilometr powiedział mi dużo więcej, niż cały dystans wyścigu. 
Że będzie ciężko. Że nasza ucieczka, podjęta na około 20-tym kilometrze rywalizacji była tylko preludium przed wejściem na prawdziwie wysokie "C".  Że nawet zasuwając w ucieczce przez myśl przyjść może mi do głowy refren "konik, mały koń na biegunach", mając na myśli mojego współuciekiniera. 
I że mam spore szanse w dogonieniu Marka, dokonując błyskotliwych obliczeń z mojej ulubionej nauki (jak wiecie, w szkole na języku polskim zawsze grałem w ataku, zaś na matematyce zawsze w obronie), za jakieś... sześć w pamięci... no, za jakieś trzysta osiemnaście lat. I to zakładając, że on przestanie trenować, a ja będę zasuwał jak wół. 
Ja oddałem taki jeden, mocny skok. Jeden. Konkretny, na pełnej petardzie. 
Marek oddał ich co najmniej dziesięć. Z tego ostatni - skuteczny, bo odjechała nam czwórka zawodników. U nas chwilowo posypała się współpraca, więc niewielką stosunkowo przewagę ucieczka dowiozła do samej mety. 
Ów jeden, mocny skok kosztował mnie sporo sił, więc chwilowo schowałem się w grupie złapać oddech, co dość dziwnie brzmi, gdy grupa drze dobre 50 km/h na wiatrach. Na skuteczny skok czwórki nie zareagowałem z kilku powodów. Chwilowo łapałem oddech, to raz. Byłem na dalszej pozycji w peletonie, to dwa, niech tą akurat gonitwą zajmą się inni, ja już swoje spawałem. Trzy; takich skoków, bardzo mocnych, na odjazd a nie czarowanie się było wiele. Cztery; nie znam większości z tych chłopaków, nie chciałem wystrzelać całej amunicji zbyt wcześnie. Nie chciałem bowiem przeżyć upokorzenia przejazdu przez metę dziesięć minut za główną grupą w wyniku niewłaściwego rozłożenia sił... 
Skurcze. Pojawiły się po jakieś 60 km naprawdę ostrej jazdy. Kilometry mnie nie przerażają; co za różnica, czy 100, czy 150, to nie problem. Gorzej już, jak leci się te 90 km, ale w bardzo wysokim tempie, na dodatek mocno interwałowym. Brakło mi picia, za mało wziąłem jedzenia. Pod koniec cierpiałem. Przez zmęczoną głowę przechodziły myśli o wycofaniu się, bo takiego tempa naprawdę ciężko więcej utrzymać... 
Utrzymałem. Bo jestem uparty. Bo nóg nie miałem od ostatnich dwóch podjazdów pod wiadukt, które to poszły na tyle mocno, że naprawdę - choć w przypadku wiaduktu brzmi to komicznie - dały się naprawdę odczuć.
Pod koniec miałem już problemy ze wstaniem z siodła, tak sflaczały mi nogi. Przetarcie nosa było ponad moje siły. I czułem coraz większy stres przed zbliżającym się finiszem, acz było mi już w zasadzie tak wszytko jedno, byle się tylko ta orka na ugorze już skończyła. Byle mieć to za sobą. 
Skoczyli. 
Utrzymałem. Skontrowałem. Odskoczyłem jeszcze swoje, zajmując z grupy drugie lub trzecie miejsce, w zależności czy do grupy zaliczymy kolegę, który odpadł z ucieczki a którego najechaliśmy na samej mecie. Zdołał ją przeciąć tuż przed nami, a z grupy, finiszującej za jego plecami byłem drugi. 
Finalnie - zająłem 6 miejsce. 
Jednak ten finisz strasznie zalazł mi za skórę. Mimo zaników pamięci ze zmęczenia, odtwarzam go co jakiś czas w głowie. Chciałem to odczucie opisać, ale powstrzymam się z dwóch względów - a) nie chcę wyciągać zbyt pochopnych wniosków, wolę jeszcze poobserwować kolegów, jak finiszują, b) nie chcę też w pełni odsłaniać wszystkich swoich kart. 
Póki jeszcze mało mnie znają, mało zwracają na mnie uwagę, nieprawdaż?...  

Komentarze