ETOS SPORTOWCA, CZYLI ZAPLUTY, ZASMARKANY, SPOCONY I OBLANY IZOTONIKIEM PO 60 KM UCIECZCE

Dzień w ucieczce; wielkie dzięki dla Arka, Arka i Daniela za taką jazdę. Na kresce nie miałem z Wami szans, upychając płuca palcami przez gardło po 60 km ucieczki. Byliście po prostu mocniejsi. Zdjęcia - czego nie wiedziałem wcześniej- Klub Kolarski Łowicz, poprawiam się już ;) 

PISAŁEM JAKIŚ CZAS TEMU O FILMIE, W KTÓRYM GOŚĆ PRZEJECHAŁ CAŁĄ TRASĘ TOUR DE FRANCE, WŁĄCZNIE Z CIĘŻKIMI GÓRAMI, I ANI RAZU SIĘ NIE ZACZERWIENIŁ NI TEŻ NIE SPOCIŁ 

Dbanie o realia, o choćby namiastkę wysiłku, ukazanego na twarzy, to podstawa. Wystarczy, że ktoś raz z bliska widział zawodnika, w trakcie albo po dowolnym występie wytrzymałościowym, a będzie wiedział, co mam na myśli. 
Na swoim stroju Team LRP Poland niewiele mam czerwonych wstawek, ale po niedzielnej, 60-km ucieczce, najbardziej rzucającym się w oczy, czerwonym elementem najpewniej była moja twarz. Język, wiszący na brodzie w zasadzie nie odróżniał się od niej kolorystycznie.
Do teraz nie do końca wiem, jak nam się ta ucieczka udała.
Początek jazdy w Łyszkowicach był, jak zawsze szarpany; chwila spokoju i już idą ataki, jeden za drugim, co i rusz ktoś próbował szczęścia. Jedna ucieczka złapana, druga złapana, nagle odskoczyła dwójka. Szarpnęli mocno. Bardzo mocno. Odskoczyli na kilkadziesiąt metrów.
Chwila zawahania. Jadę w czele, ale przy mnie jedzie cała elita, włącznie z Grzesiem Golonko, Grzesiem Krejnerem (rany, widzieliście kiedyś kolumnę jońską z bliska? To już nie musicie, wystarczy przejechać się chwilę przy Grzesiu Krejnerze, jego udo wygląda jak tłok parowy Titanica,  w obwodzie ma więcej, niż ja w klatce razem z ramionami). Dwójka z przodu jedzie mocno, ułamek sekundy na podjęcie decyzji i skaczę za nimi. Mocno. Ile w obolałych stopach jeszcze się sił tliło. Doskakuje jeszcze jeden kolega - i lecimy już przed peletonem. Zapomniałem zabrać z domu paska tętna, ale już - dopiero początek rywalizacji - na czucie wiedziałem, że serce pracowało za trzech.
Udało się, po szaleńczej pogoni, doskoczyć do dwójki z przodu. Dojazd do nich, odwracam się - przewaga jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów.
Z czego się później, już za metą, oddychając niczym ryba na brzeg wyrzucona, nabijaliśmy, to fakt, że w czasie ucieczki na przeszło 60 km zamieniliśmy ze sobą dwa słowa. Dokładnie: jedziemy? Jedziemy! To był początek i zarazem koniec konwersacji...
Taką współpracę w ucieczce należałoby przedstawić za wzór do głównego laboratorium wzorującego w Sevres pod Paryżem. Rewelacyjne zdjęcia  - Klub Kolarski Łowicz

I pojechaliśmy. Ale za to jak... całkowicie uczcicie mówię, że to była - jak dotychczas - najlepsza ucieczka. Wielki szacunek dla chłopaków, dla Arka, który jako najsilniejszy z nas miał niesamowitego pecha, zrywając łańcuch 300 metrów przed metą. On był głównym motorem ucieczki. Wielki szacunek też dla drugiego Arka i Daniela; nie zdarzyło mi się jeszcze jechać tak, by nikt nie wzbraniał się przed dawaniem zmian na wietrze, mimo że wszyscy oddychali już uszami.
Od złapania nas przez goniącą nas (?) szóstkę, z Grzegorzem Golonko i Grzegorzem Krejnerem jako motorami napędowymi uchroniło nas wyłącznie to, że przez cały czas jechaliśmy ile w płucach, żaden się nie oszczędzał, nikt nie kombinował nad wożeniem się. Naprawdę; jestem pod wielkim wrażeniem naszej pracy; ciekawe to uczucie, bo jeszcze do mnie nie dotarło, że byłem członkiem tego dziko pracującego teamu. Co jakiś czas, przy zakrętach, mimowolnie odwracaliśmy się, by sprawdzić, czy widać peleton. Co było zupełnie bez sensu, bo i nic by nie zmieniło a mimowolnie nas lekko rozpraszało. Peletonu nie widzieliśmy, ale goniącą nas szóstkę, wjeżdżając na wiadukt - już tak.
To nas niesamowicie zmobilizowało. Przynajmniej mnie - bo gdzieś po 56 km złapał mnie mocny kryzys. Nogi kręcić nie chciały, nie dawałem rady splunąć, nie miałem sił napić się z bidonu. Cudem tylko wychodziłem na zmiany, miałem gigantyczny problem - schodząc ze zmian - utrzymać koło kolegów. Kilka razy zostawiłem lukę dwu, trzymetrową, którą później, okupując to straszliwym bólem, spawałem. Na siłę napiłem się. Płyn nie utrzymał się tam, gdzie powinien; łapanie 55 oddechów na minutę nieco przeszkadza w piciu, całe szczęście ponowna próba się powiodła.
Drewniane nogi, piekący ból przy pokonywaniu wiaduktu, na jego szczycie patrzę, gdzie tabliczka informująca, że to szczyt Alpe d`Huez, bo takie właśnie odczucie miałem, rozpędzanie się po zakrętach; wszytko to zostawiało po sobie paskudne ślady. Byłem bliski odpadnięcia z naszej czwórki; wiedziałem też, że jak odpadnę i dojdzie mnie peleton, to się w nim nie utrzymam, tak byłem wystrzelany. Przed daniem sobie na wstrzymanie ratowało mnie to właśnie - jakbym  przeżył blamaż wyprzedzenia przez cały peleton, to do mety sam jechałbym z osiem godzin.
Przedostatni wiadukt podliczył mnie pod kreską straszliwie; znów lekko straciłem dystans, który mozolnie, zjeżdżając z niego, odbijałem. I poleciałem rozpędem, dając od razu zmianę, bo widok szóstki (chyba szóstki, w oczach mi się troiło i czworzyło, mogła tam pędzić inna liczba zawodników) miał mocne, orzeźwiające działanie. Jeśli zwolnimy choć odrobinę, cała dwugodzinna praca pójdzie się ... przejść.
Odrobiliśmy trochę, jadąc na bezdechu, jadąc bardzo krótkimi zmianami, bo dłuższe natychmiast spowalniały jazdę, cierpieliśmy - mówię rzecz jasna za siebie, ale sądzę, że dotyczyło to wszystkich - naprawdę mocno.
Ostatni wiadukt... dojedziemy. Naprawdę dojedziemy. My na wiadukcie - za nami nie widać grupy. Kolejne zaskoczenie - nie było żadnego czarowania się przed dojazdem do finiszu. Jechaliśmy nadal krótko, równo, szybko.
Dwa zakręty i cud pod Łyszkowicami stanie się faktem. 
Kilka metrów przed ostatnim zakrętem, na skutek zerwania łańcucha, przewraca się Arek, omijamy go gwałtownie odbijając w lewo - jechał jako pierwszy, i wygrałby to w cuglach. Szczęście w nieszczęściu, że między zakrętami nie było kosmicznej prędkości, i nie poobijał się jakoś mocno, i drugie szczęście, że nie zgarnął nas ze sobą; wówczas pierwsze miejsce w nagłówkach murowane - uciekali we czterech 60 km i wszyscy legli 300 metrów przed metą... należałoby się schować do jakiejś mysiej dziury. Na bardzo długi czas...
Finisz od zakrętu na wyniszczenie. Chłopaki byli mocniejsi, nie dałem im rady, zajmując trzecie miejsce, które w takim towarzystwie jest rzeczą nieprawdopodobną.
Grześ Golonko, z którym rozmawiałem za metą, był, eufemistycznie mówiąc, zdziwiony i zaskoczony, że udało się nam dojechać... gonili, gonili z Grzegorzem Krejnerem. 
I nie dogonili. 


Komentarze

  1. Kolega Grzegorz Krejner z nami nie jechał. Jechali za to frajerzy. Kilku ludzi w grupce goniącej pracowało bardzo porządnie, kilku wiozło się na krzywy ryj ..., oczywiście finiszując tak, jakby wszystko było OK. Najgorsze w tym, że to osoby z dużym bagażem kolarskiego doświadczenia, ale także "mężczyźni" wyznający zasady inaczej, niż nakazywałaby wszelkie zasady etyki sportowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sorry w takim razie, to napisałem ze słyszenia, że Grzegorz Krejner też z Wami jechał. Nie ma to większego znaczenia, bo i tak największym goniącym byłeś Ty, a kopyto masz niesamowite. Zaś zawsze tak jest, że jedzie trzech, czterech a wiezie się dziesięciu, to się nie zmieni. Co dla mnie osobiście było największym zaskoczeniem - prócz dowiezienia tego do mety - to fakt, że pracowali w ucieczce wszyscy, poza kolegą, który złapał się z nami z wcześniejszego wyścigu. On się wiózł, ale i interesu nie miał. Zaś my ciągnęliśmy równo, choć z tego i tak wyróżniał się najmocniejszy Arek, który niestety wygrzmocił się na ostatnim zakręcie. Swoją drogą - miło było poznać

      Usuń

Prześlij komentarz