LAUDACJA NA RZECZ TYTANOWYCH OPON, CZYLI O ZAKŁADANIU SZWALBE NA MROZIE


GDYBYM MIAŁ PRZEDSTAWIĆ SCENARIUSZ REKLAMY OPON, WYGLĄDAŁBY ON TAK: SZCZĘŚLIWA GRUPA CYKLISTÓW, OBOWIĄZKOWO SZCZERZĄCYCH SIĘ JAK BEZZĘBNI NA SUCHARY, WYRUSZA NA KLASYCZNĄ COFFEE RIDE. GADAJĄ RZECZ JASNA O NICZYM, ALE GADAJĄ CAŁY CZAS, BO TO PRZECIEŻ ZWYKŁA PRZEJAŻDŻKA. JEDNA Z DAM, BEZWZGLĘDNIE TA NAJLEPIEJ UBRANA I ODWROTNIE PROPORCJONALNIE DO TEGO JEŻDŻĄCA, ŁAPIE GUMĘ. NADAL UŚMIECHNIĘTA GRUPA ZATRZYMUJE SIĘ, OLIWKOWO OPALONY MĘŻCZYZNA WYMIENIA JEJ OPONĘ W SZESNAŚCIE SEKUND NIE PRZESTAJĄC DURNO PAPLAĆ, STRZEPUJE RĘCE, I RUSZAJĄ DALEJ. KU ZACHODZĄCEMU SŁOŃCU, NADAL SZCZERZĄC SIĘ DO SIEBIE JAK PÓŁGŁÓWKI. 


Niniejszym informuję, że zrzekam się tantiem, i przekazuję je na rzecz WOŚP, jeśli ktoś ów scenariusz wykorzysta. Z jednym zastrzeżeniem. Nie może być to producent opon Schwalbe. Bo te może i wykonane są porządnie, ale ich wymiana... orka na ugorze. Wytrzymałe bezdyskusyjnie są - bo bez najmniejszych problemów wytrzymały Paris Roubaix - ale założyć je na obręcz, to kara rodem z ósmego kręgu piekieł. 
Scenariusz idealny mamy wyżej, scenariusz prawdziwy - poniżej. 
To dobrze znane uczucie, gdy zaczyna pływać tylne koło. Od razu zjeżdżam na pobocze, schodzę na trawę; przerabiałem to samo miesiąc temu na ostatnim, także mroźnym treningu, więc klnę już zanim zejdę z roweru. Wyjecie łyżek, dętki, wypięcie koła - mija minuta. Powietrza już nie ma, więc tylko "odkleić" oponę od felgi i wydostać dętkę. 
Założenie nowej dętki zajmuje kolejną chwilę. I od tego momentu zaczyna się cyrk z oponą; z gatunku curwa, ale kyrk. Bo żeby założyć to twarde cholerstwo z powrotem na felgę, trzeba czterech rąk, sześciu łyżek i siły Goliata. I wiadra melisy. 
Opona sobie tylko znanym sposobem, wymykającym się fizyce, zmienia po jednej stronie obwód. Maleje. I nie ma opcji, by wcisnąć ją po dobroci. Łyżka - mam już te mocniejsze, z dożywotnią gwarancją - nagle strzela jak z katapulty. Znajduję ją na drugim pasie jezdni, przeskakując w tych sztywnych butach rączo jak łania, tyle że chroma, postrzelona i generalnie już dogorywająca. Miejcie na uwadze, że stopy też już dawno zdrętwiały z zimna; gdy będąc rozgrzanym zatrzymasz się na dwadzieścia minut, niczym dobrym to się nie kończy. 
Tiry dudnią przy tyłku, wiatr wieje, dłonie bieleją, paznokcie już połamane w nierównym starciu z felgą, a opona jak nie chciała wejść, tak nie chce. Przytrzymasz z jednej, łyżką naciągniesz, to zeskoczy z drugiej. 
I tak w - nomen omen - koło Macieju. Walka o każdy centymetr obręczy, piekące kciuki od próby dopchania opony, drące z bólu i zimna palce, z wizgiem latające wokół głowy (dobrze, że cały czas mam kask) łyżki do opon, przypominające przypadkowy ostrzał, kilkukrotne odkładanie koła, by chwilowo zbić ciśnienie o kreskę poniżej zawałowego. 
Gdy po dwudziestu minutach słychać - nawet wśród tirów- charakterystyczny "strzał" wskakującej opony, mam ochotę zatańczyć kankana. Gdybym był fizycznie w stanie. Ocieram kryształki lodu z rzęs i ledwie przytomny z zimna ruszam dalej. 

Komentarze