...BO LICZY SIĘ TYLKO UDZIAŁ, CZYLI DLACZEGO NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM MYŚLI BARONA DE COUBERTINA

Adrian Solano i jego taniec na nartach

OSTATNIO CZĘSTO MOŻNA BYŁO USŁYSZEĆ JEDNĄ Z MOICH ULUBIONYCH BZDUR, CHĘTNIE POWTARZANĄ PODCZAS IGRZYSK OLIMPIJSKICH. TYM HUMBUGIEM JEST: "BO LICZY SIĘ SAM UDZIAŁ". 
NA ZAKOŃCZONYCH IGRZYSKACH BRAŁO UDZIAŁ OKOŁO TRZECH TYSIĘCY SPORTOWCÓW I KILKU Z NICH JEST REPREZENTANTAMI TEJ WŁAŚCIE "IDEI" - ŻE SAM UDZIAŁ W IGRZYSKACH JEST WYSTARCZAJĄCĄ NOBILITACJĄ. WYNIK JEST DLA NICH KWESTIĄ BARDZIEJ PRZYPADKU, NIŻ WYTRENOWANIA

Jednak na wstępie zaznaczę rzecz niezmiernie ważną; w żaden sposób nie piję do naszej reprezentacji - takie jest po prostu nasze miejsce w sportach zimowych, i dobre wyniki należy traktować bardziej jako wyjątek od reguły, niż samą regułę. Od kiedy skończyła się era "Małysza" przy niedzielnym kotlecie, przyszedł czas Justyny Kowalczyk i Kamila Stocha, z króciutkim jak mgnienie oka Zbigniewem Bródką. Trwającym 0,003 sekundy. Ale to wyjątki i przypadki, a nie wynik zaplanowanej, konsekwentnej pracy rodzimych związków sportowych. Potyczki Kowalczyk z Tajnerem niejednokrotnie umilały sezon ogórkowy. Nie piję również do największego pechowca igrzysk, czyli Artura Nogala, który po czterech latach przygotowań przewrócił się przy pierwszym odepchnięciu się panczenami. Po ludzku, zwyczajnie mu współczuję. 

"Bo liczy się sam udział"
jest zaprzeczeniem idei sportu, uprawianej w sposób nieco bardziej dorosły, niż podwórkowe haratanie w gałę przez dzieci, którym przypadkowo za wcześnie wyczerpały się komórki.
Sam udział? Na pewno? Przecież mogę wejść do ringu z Mike Tysonem, i mam nawet szanse zostać przytomnym jakieś pięć sekund, zanim mnie dopadnie.
Mogę skoczyć ze skoczni olimpijskiej, pod warunkiem, że nie będzie oceniane lądowanie, a jakiś szaleniec opchnie mi ubezpieczenie od jednorazowego, wielokrotnego połamania i wstrząśnienia mózgu.
Mogę przebiec nowojorski maraton, zajmując w nim jakże zaszczytne 17,999 miejsce na 18 000 uczestników.
Sport to rywalizacja. To walka, czyniona w określonej konwencji i w myśl pewnych reguł. Sport to pokojowa odmiana walki, acz są dyscypliny, niewiele odbiegające od owej, pierwotnej walki.
Sam udział to zejście z trasy, gdy złapie kolka. Sam udział to podejście, że nieważne, że zajmę ostatnie miejsce, ważne, że pojechałem zobaczyć Koreę (Północną czy Południową, to niech pozostanie zagadką).
Sport u samego zarzewia to walka o zwycięstwo. To walka o wygraną; i prawdą jest to, co zwykło się powtarzać - że liczy się zwycięstwo. Bo kto pamięta zdobywcę zaszczytnego, ale całkowicie zapominanego drugiego czy trzeciego miejsca? 
Za całkowitą kpinę, kompromitację, koszmarny wzór dla pozostałych i postponację samej idei sportu uznaję występ amerykańskiej "perfomerki" Elisabeth Swaney, bo nigdy nie nazwę jej "sportowcem", która zsunęła się na nartach po rynnie halipipe`u. Zsunęła, bo nawet nie zjechała - nie wykonując żadnego tricku, a całym jej założeniem było, by w jednym kawałku zjechać na dół. Chciałbym widzieć, jak tłumaczyłaby swój "występ" dziesiątkom tych, którzy o uzyskaniu olimpijskiej klasyfikacji mogli tylko pomarzyć, mimo że sportowo są od niej na o niebo wyższym poziomie. 
Już bardziej przekonuje mnie start Jamajczyków w bobslejach, bo przynajmniej podnieśli rękawicę, czy też biegacza narciarskiego Adriana Solano, który śnieg pierwszy raz zobaczył na oczy w wieku 30 lat - bo ten przynajmniej biegł z całych sił, jakimi dysponował. A że dysponował niewielkimi, to inny temat...
W wyniku tak pojmowanej idei "bo liczy się udział" przez ostatnie lata widzieliśmy wielu artystów cyrkowych na arenach sportowych. Pływak, który o mały włos nie utopił się na basenie olimpijskim, a który "przygotowania" przeprowadził na basenie hotelowym. Trwały one trzy tygodnie.
Jak ma się do takich występów założenia wielu reprezentacji, do których kwalifikację dostać mogą tylko ci, którzy zajmują miejsca w pucharach, nie niższe niż 8? Jak ma się to do w większości absurdalnie wyżyłowanych wyników, dających kwalifikację?
W końcu - jak takie "artystyczne", postponujące dających z siebie wszystko sportowców występy komików sportowych mają się do choćby poniższego biegacza, który rozbił bank w 1968 roku? 
Mowa o Johnie Stephenie Akhwarim. Przyleciał do Meksyku z Tanzanii, od początku cierpiąc w wyniku niewłaściwej aklimatyzacji. Ruszył wraz z innymi, ulegając w połowie dystansu wypadkowi.  Z biegu wycofało się 17 biegaczy. On biegł - choć rozsądniej powiedzieć kuśtykał dalej, z rozbitym kolanem, barkiem i biodrem. Gdzieś na trasie opatrzono mu kolano, chcąc zawieźć do szpitala. Odmówił. Kuśtykał dalej.
John Stephen Akhwari 1968
Dokuśtykal do niemal pustego już stadionu ponad godzinę po przedostatnim maratończyku. Ostatnie setki metrów były tylko walką o przetrwanie. W bramę stadionu ledwie wszedł, pilotowany w ciemnicy przez policję.
Ostatnie metry zmusił się jeszcze do honorowego, choć całkowicie rozpaczliwego biegu. 
Później, zapytany, dlaczego się nie wycofał, wypowiedział jedne z najbardziej rozpoznawalnych słów w sporcie.
Mój kraj nie wysłał mnie 5000 mil bym wystartował w maratonie. 
Mój kraj wysłał mnie 5000 mil, bym ukończył maraton. 

Komentarze