KIJEM PO KLATCE, CZYLI KRÓTKA ROZMOWA Z MAŁPĄ


WIDZIELIŚCIE KIEDYŚ MAŁPĘ W ZOO SZARPIĄCĄ SIĘ Z OPONĄ, NAŁOŻONĄ NA GAŁĄŹ DRZEWA? MAŁPA PODSKAKUJE, SZARPIĄC I NACIĄGAJĄC OPONĘ, PO CZYM TA GWAŁTOWNIE PRZYCIĄGA MAŁPĘ NA POWRÓT. MAŁPA ROZEŹLONA ZDERZENIEM Z DRZEWEM SZARPIE JESZCZE MOCNIEJ... TAKIE SPECYFICZNE PERPETUUM MOBILE, RZECZ JASNA PÓKI MAŁPA NIE PADNIE ZE ZMĘCZENIA. LUB NIE STRACI PRZYTOMNOŚCI PO ZDERZENIU Z DRZEWEM

Skojarzenia z małpą miałem wczoraj pod przychodnią lekarską, walcząc na mrozie ze swoim zapięciem od roweru. Jak się nazywa specyficzna jednoosobowa sztuka artystyczna? Performance? Właśnie taką, improwizowaną acz niezwykle emocjonującą, sztukę odstawiłem. 
Zimno, pewnie z minus siedemset stopni. Do domu daleko. Wiatr pizga niemożebnie po plecach, bo nie miałem w planie 35 kilometrowej wyprawy na drugą stronę Warszawy, więc nie byłem do niej przygotowany "ubraniowo". Wszystko elegancko przymrożone, dodatkowo uwalone w kilogramach piasku, lecącego z kół roweru. Na skutek tych wszystkich czynników zapięcie od roweru zmieniło stan skupienia na trwały, nie chcąc się rozpiąć. Ale oczywiście nie przed rozpięciem po jeździe do Warszawy, tylko po wyjściu z przychodni, gdy chciałem wracać do domu.   
I o ile rower udało się niemal bezproblemowo zapiąć, to potem, by go na powrót rozpiąć, powinienem chyba dysponować całym arsenałem utensyliów MacGyvera z koparką włącznie.
Jak się bydlę piachem, zmarzliną i syfem ulicznym zaklajstrowało, to powstał z tego lep nie odstający siłą klejenia cyjanopanowi (główny składnik Kropelki). 
Kluczyk wypada ze zgrabiałych rąk, plecak ciąży na plecach, walka ze specyficznym stojakiem trwa w najlepsze. Jako że pod przychodnią nie było zwykłego stojaka (tzw. łamacza kół), skorzystałem z usług barierki, dzielącej wjazd dla pojazdów od przejścia dla pieszych. Ot, taki połączony poprzeczkami podwójny słupek. 
I naprawdę, gdyby to rozpinanie zamka trwało jeszcze ze dwadzieścia minut, to wyrwałbym to całe urządzenie z chodnika i wrócił z nim na ramie do domu, tak byłem zmarznięty i zdesperowany. 
Wyglądało  to, jakbym chciał ukraść własny rower, przy okazji podprowadzając cały wielki stojak. 
Buty rowerowe ślizgają się po pokrywie śnieżnej. Ręce przemarznięte tracą czucie. Szarpię się z zamkiem, metal na zimnie łomocze, kluczyk nie chce trafić w zamek...
Gdy po raz nasty kluczyk wypadł mi z tracących czucie dłoni, stojak dostał kilka kopniaków. Z półobrotu. Taka kolarska wersja Chucka Norrisa. Wszytko w ramach rzecz jasna rozgrzania pozbawionych już czucia stóp.
W końcu, po minięciu dwóch wieczności, udało mi się rozpiąć rower; wówczas poczułem się jak Jim Carrey w Ace Ventura, któremu nagle udało się odpalić samochód i uciec, gdy wóz był demolowany przez barbarzyńcę.
A jazda rowerem po Warszawie... jeżdżenie zaśnieżonymi i idealnie zlodowaciałymi ścieżkami rowerowymi zasługuje na oddzielny wpis.
Jak tylko otrząsnę się z tej traumy.
Jazda figurowa na lodzie, czyli rowerem po zaśnieżonej Warszawie

Komentarze