PODWÓJNIE AMORTYZOWANYM GÓRALEM NA PARYŻ ROUBAIX, CZYLI JAZDA PO STOLE BILARDOWYM, PART 4

KOŚCI DO GRY, RZUCONE NA ZIELONE SUKNO STOŁU, NIGDY NIE STANĄ NA SZTORC. A KAMIENIE BRUKOWE NA SEKTORACH ARENBERG, CARREFOUR, PAVELE – I OWSZEM. ONE W ZNACZNEJ MIERZE STOJĄ SZTORCEM, ZUPEŁNIE IGNORUJĄC ZDAWAŁOBY SIĘ LOGICZNĄ ZASADĘ, ŻE KAMIEŃ POŁOŻONY PŁASKĄ STRONĄ KU GÓRZE STANOWI JAKIŚ TAM SUROGAT PŁASKIEJ POWIERZCHNI…
PO SEKTORACH LWIA CZĘŚĆ OSÓB PO PROSTU SIĘ ZATRZYMYWAŁA. ODPOCZĄĆ. ZŁAPAĆ ODDECH. ZROBIĆ SELFIE…
SELFIE. WYRAŹNIE JESTEM JUŻ STARYM CZŁOWIEKIEM. SELFIE W CZASIE JAZDY. PODCZAS WJEŻDŻANIA NA TOR. w sumie, gdybym był nieco większym ekshibicjonistą, pokazałbym zdjęcie swoich czterech liter tuż po wjechaniu na metę… bo każdy kamień brukowy zostawił na nich swój odcisk.

Ostatnie kilometry jazdy to kilka kolejnych zdarzeń. Od mniej więcej 90 km jechałem już sam, dochodząc jakieś pojedyncze osoby, a po zjechaniu się końcówki trasy krótkiej (70 km) z moją, mijałem tych uczestników w ilościach znacznie większych. Przejeżdżając przez jedno z miasteczek na trasie zawodów (nieodmienne fascynuje mnie, mimo że już niejednokrotnie się z tym spotykałem, podejście tamtejszych kierowców do rowerzystów. ONI NAS WIDZĄ. Widzą, nie potrącają, nie trąbią, omijają nie strącając z łokcia pyłków kurzu. Na rondzie patrzą, gdzie skręcam, dopiero ruszają sami. To się nazywa PEŁNOPRAWNY UCZESTNIK RUCHU DROGOWEGO) zjechałem się z jakimś trenującym klubem kolarskim. Było ich ze czterdziestu chłopa, z dwoma samochodami obstawy technicznej, wszyscy w takich samych strojach. Lecieli na góralach, więc nie trzymali mojego tempa (zjechałem się z nimi na fragmencie szosowym) zacząłem ich wyprzedzać.Przesuwałem się wzdłuż ich szeregu dość długo, pochylony (wiało tam strasznie) do momentu, gdy dostrzegli moje numery startowe, orientując się, że jestem uczestnikiem PR. Podnieśli wrzask – kibicowali równo, wrzeszczeli coś po francusku, zaś najmilej oceniam to, że usiłowali na krótką chwilę wziąć mnie na koło, tyle że próba ta była skazana na niepowodzenie ze względu na dysproporcje prędkości. Zamieszanie związane z mijaniem tak dużej grupy spowodowało, że źle skręciłem na rondzie – na moje szczęście od razu zauważyłem błąd, jak i oni natychmiast zaczęli lamentować jak płaczki na pogrzebie, więc miałem potwierdzenie, że coś jest nie tak. Przeskoczyłem przez przejście dla pieszych i wysepkę (tak, kierowcy grzecznie patrzyli, co robię) i wróciłem na trasę. Po kilku metrach wpadliśmy na kolejny sektor brukowy. Jechali tuż za mną, jednak dystans między nami stale rósł.
Tu, na samym wjeździe na bruk, wypadł mi bidon. Niestety; dostał takich rotacji, że nie mając pojęcia, gdzie poleciał, nawet nie przyszło mi do głowy, by jego szukać. Poza tym byłem już nieźle zajechany – to było gdzieś około 120 km trasy, nie chciałem wypadać z rytmu, pojechałem dalej, licząc, że na połowie zawartości jednego bidonu dojadę do Roubaix.
Z tyłu rozległ się wrzask moich klubowych, nowo nabytych kolegów – wychwyciłem tylko słowo, brzmiące jak bidon; odwróciłem się – pokazywali mi jakieś miejsce na poboczu, ale pokręciłem przecząco głową, pokazując im wyprostowanego kciuka. Porządne chłopaki. 
Jechałem już solo. Powrót w stronę Roubaix był pod wiatr. Droga falowała; niewielkie podjazdy przeplatane niewielkimi zjazdami. Wiadukty nad drogami.
I kolejne sektory bruku… nastawiałem się na nie już niemalże automatycznie. Chwycić za klamki. Lżejsze przełożenie. Zacisnąć dłonie, naprężyć mięśnie rąk. Lekko amortyzować udami pośladki, obijające siodełko. PATRZEĆ Pilnować się, by jechać z łydek, jak uda, męczone ciągłymi wstrząsami, zaczynają zbytnio dokuczać. I nade wszystko – skupić się. Nie pozwolić, by zmęczenie pozwoliło na jakikolwiek błąd, skutkujący paskudną w skutkach kraksą. Złapać oddech. Zakręcić jedną, potem drugą nogą. Ten ostatni element – przypominałem sobie, by powtarzać do skutku, aż przetnę linię mety na welodromie. Nogi. Piekły już dość mocno. Oddech staje się mniej kontrolowany, co podjazd trzeba go uspokajać. Jadę, trzymam prędkość.
Nagle, ni z tego ni z owego, na jednym z małych podjazdów (tam wielkich podjazdów po prostu nie ma) coś piecze w kolanie. To już 135 km, ale pieczenie z obrotu na obrót staje się wyraźniejsze. Dokucza. Masuję kolano, na chwilkę wypinam z zatrzasku – jadę dalej. Ale z każdym pokonanym metrem kolano – pewnie jakieś ścięgno – dokucza coraz ostrzej. Gdzie te rubieże Roubaix?
Znane mi rondo. Przejazd pod autostradą. Dziwne skrzyżowanie, pewnikiem nasi je budowali.
Roubaix. Do welodromu pięć kilometrów. Przejadę, choćbym miał odpychać się nogami od ziemi.
…..
Górale. Rowery, wyposażone często w dwa, a minimum w jeden amortyzator, z wielkimi balonami, wiele także wyłapałem rowerów fatbike. Mam głęboko w poważaniu indywidualne decyzje ludzi – jeśli o mnie chodzi, mogą sobie jechać i monocyklem (na którym to – ciekawostka – potrafię jeździć), mogą jechać rowerem elektrycznym czy czym tam im pasuje. Ale rodzi się pytanie o sens takiego wyzwania? Jaka to trudność pokonać amortyzowanym rowerem odcinki brukowe, które nawet nie wstrząsną nadgarstkami? Jaki ma sens jechać i nie czuć, po czym się jedzie, skoro taki rower niemal po wszystkim jedzie jak po stole bilardowym?
Nie bez przyczyny cała idea Paryż Roubaix sprowadza się do używania wyłącznie rowerów szosowych z zakazem amortyzacji (od niedawna niektórzy mają pochłaniacze drgań, ale to nie amortyzator), bo to stanowi rzeczywiste wyzwanie. To jest całe clue programu.
Pokonać go na nieamortyzowanym rowerze, mając osiem atmosfer w oponkach. 
Nie bez przyczyny bowiem wyścig ten nazywany jest Królową Klasyków, czy Piekłem Północy – i z samego tego faktu lekką postponacją jest traktowanie go rowerem górskim…

Komentarze