OMINĄĆ ŚWIĘTA, CZYLI CZAS NAJWIĘKSZEJ, ROCZNEJ HIPOKRYZJI


NIE WIEDZIEĆ CZEMU, GDY PATRZĘ NA GRUDNIOWE REKLAMY, PRZYPOMINA MI SIĘ FRAGMENT Z KAZIKA "ŻE CZAS, OPRESJA, NICZYM NIE SKRĘPOWANA AGRESJA". AGRESYWNA CUKIERKOWATOŚĆ GRUDNIA ULEWA MI SIĘ AŻ PO SAMĄ KOKARDKĘ, CO JEST TYM BOLEŚNIEJSZE, ŻE LEPIEJ TO WSZYTKO WIDAĆ Z PERSPEKTYWY ROWERU...

Nie cierpię świąt. Nie znoszę wszechobecnego blichtru, światełek, lampek, "last christmas" gwałcących mózg przez uszy i choineczek, rozstawianych koniecznie już po sprzątnięciu pierwszo-listopadowych zniczy, nim zakrzepnie z nich wosk. Zgrzytam resztkami zębów na atakujące z każdej strony dżingle świąteczne. 
Nie cierpię obowiązkowego amerykańskiego uśmiechu całego świata, jak i armii mieniących i jarzących się Mikołajów, bombek, czekoladek oraz mdło wyglądającej imitacji śniegu. Bo ten prawdziwy jest szarobury i brudny.  
Nie znoszę fałszywej w istocie empatii ni pseudo sympatii, gasnącej natychmiast po zamknięciu drzwi. 
Bezbarwna, mdła i nijaka papka, lecąca z popularnych rozgłośni radiowych powoduje, że własne jelito chce przedrzeć się przez ciało, by zgładzić mózg. 
Epatowanie z każdej strony brzuchatym brodaczem ubranym w czerwony wojłok, wyfasowanym na zakładzie w ramach deputatu jest koszmarnym, niezwiązanym z estetyką, przeżyciem. 
Dlaczego zdecydowana większość ludzi gra w tą uroczą konwencję, że przez 360 dni w roku przegryzie ci grdykę, a w tych dniach nagle uznaje, że koniecznie musi być kimś ci najbliższym?
Piąta rano; wąska, nierówna uliczka na całkowitym uboczu Otwocka, skracam sobie tędy drogę jadąc do pracy. Dziur dużo, więc samochodów mało, przed psami nauczyłem się uciekać (a jeden tam jest wyjątkowo cięty na mnie, co i rusz zaliczam imitację sprintu jak mnie bydlę luzem chodzące widzi) a jeden autochton, regularnie stojący na rogu, sygnalizuje mi wolny przejazd. Znaczy się sygnalizuje go zawsze, wszędzie i każdemu, kiwając się w rytm słyszanej tylko przez siebie muzyki. 
Piąta, więc ciemno; z prawej zaś rozbłyska łuna; tyle że wielokolorowa... w młodości czytałem "Łuny w Bieszczadach", ale niezupełnie o takie łuny tam chodziło... im bliżej, tym łuny intensywnieją, przybierając całe spektrum barw. Ruszają się. Czerwień, zieleń, błękit, fiolet oraz szesnaście barw, które nazwać jest w stanie tylko kobieta. Zbliżam się, wjeżdżając w tą ruszającą się feerię barw, mieniąca się od szczytu świerków po korzenie ozdobnych tui, od dachów sąsiednich domów po dziurawy tam asfalt. 
Na jednym z domków ustawiony jest wielki projektor rzucający cały ten kolorowy, wielokształtny, mieniący się i falujący blask na okoliczne domy.
Jest jeszcze ciemno. Ów projektor rozbłyskuje wszystkimi barwami CMYK`a i RGB w jednym, rzecz jasna przeplatając to wszytko oślepiającą bielą. 
Powidoki tych łun męczyły mnie jeszcze przez najbliższe kilometry. 
Minąwszy to miejsce dłuższą chwilę zastanawiałem się nad reakcjami sąsiadów, którym - mimo zasłon - takie kolorowe zorze polarne umilają nocny odpoczynek. Zastanowiłem się też - już krótszą chwilę - który z sąsiadów jako pierwszy przegryzie ze wściekłości kabel, doprowadzający prąd do tego urządzenia. 
W sumie bardzo miłym i w jakimś stopniu pożądanym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie zakazu obchodzenia świąt. 


Komentarze