CZARNY KOT PRZEBIEGŁ MI DROGĘ. BĘDZIE MIAŁO BYDLĘ PECHA



LIST OTWARTY DO RADY JĘZYKA POLSKIEGO

W uznaniu zasług Rady za dbałość o poprawność języka polskiego, funkcjonującego w przestrzeni publicznej, ja, Master of disaster  - równie mocno szanujący niezwykłą plastyczność języka polskiego - wnoszę o dokonanie jednej małej, acz fundamentalnej zmiany. 
Wnoszę o wyrugowanie popularnego powiedzenia o czarnym kocie, przebiegającym drogę, bo nic a nic nie uzasadnia postponowania tego skądinąd sympatycznego czworonoga. 

Tak zacząłbym list do Rady, gdybym chciał zamienić w rzeczonym przysłowiu czarnego kota na siebie samego, bo jak ja przetnę jego drogę, to będzie miał naprawdę przerąbane. 
Odebrałem dziś rower z Profesjonalnego Serwisu Rowerowego po porannej przygodzie (spadł mi łańcuch demolując kilka szprych). Jadę sobie grzecznie, acz dość szybko - bo z wiatrem do domu. 
Kratery na drodze po ostatnich roztopach znam na pamięć (acz na te cały czas trzeba uważać, bo w niewyjaśniony fizycznie sposób potrafią zmienić lokalizację w ciągu jednej nocy), mijam je z wprawą godną lokalnego taksówkarza, gnam otulony wiatrem jak Leonardo Di Caprio na dziobie Titanica, tyle że on jest nieco ładniejszy i znacznie młodszy od wiecznie starego mnie. 
Pędzę, w uszach rozbrzmiewa jak często ostatnio A new down z ujmującą swoją prostotą wstawką smyczkową, zamyślony niemal płynę nad asfaltem, acz stale przypatruję się kierunkowskazom samochodów oraz - w przypadku prowadzących kobiet - bezwiednie włączanych wycieraczek (bo jak wiecie, gdy kobieta włącza wycieraczki bez powodu znaczy się, że zaraz będzie skręcać), lecę jak Kevin Costner w Tańczącym z wilkami, wznoszę się nad światem jak kolarska wersja Konrada Wallenroda.
Gdy już niemal osiągałem nirvanę, zerwał mi się łańcuch, wkręcając w ułamku sekundy w tylną oś. Ledwo zdążyło przemknąć przez głowę wysublimowane "o w mordę!" gdy koło, na zjeździe z górki, stanęło dęba. 
I jak ten koń, zapierający się przednimi kopytami przed przeszkodą, usiłuje zrzucić jeźdźca przez głowę, mój rower dążył do tego samego. Owe omawiane często zespolenie człowieka z maszyną uległo natychmiastowemu rozwodowi, a instynkt przetrwania zaczął pracować na najwyższych obrotach, by nie przelecieć przy takiej prędkości przez kierownicę, lecąc cały czas ze zblokowanym kołem i zblokowanymi nogami. 
Buzująca adrenalina rozszerzyła źrenice, bo skupiony na walce z rowerem kątem oka dostrzegłem nadciągający z boku słup trakcyjny. Mimo że facjaty specjalnie urodziwej nie mam, to jednak będąc do niej przez tyle lat przywiązanym, nie uznałem za wskazane przefasonowanie jej przez ów słup, bo oczy wylazłby mi na drugą stronę słupa jak Carreyowi w Masce. 
Wyhamowałem. Wypiąłem się, czując jak mocno drżą mi mięśnie ud. Zszedłem z narowistego bydlaka, pomstując pod nosem, gdzie najdelikatniejszym określeniem było "do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu"
W tylną oś wplatanego miałem węża; łańcuch przepoczwarzył się w postać mi dotychczas nieznaną. 
Wyobraźcie sobie, ile sił kosztuje wyplątanie mocno zwiniętego łańcucha drżącymi łapami...
Iść? Mając rower - a do domu cztery kilometry - bez sensu. Jechać tradycyjnie się nie da. 
Co robić? Pozostaje wykorzystać zdolności, nabyte w dzieciństwie, i zrobić z roweru hulajnogę. Nie dam rady odpychać się siedząc na siodle - za wysoko, nie sięgnę ziemi - pozostaje wpiąć się w pedał po jednej stronie i jechać całym ciałem po lewej stronie roweru.
Tak też zrobiłem. Cztery kilometry przejechałem jak Flinston, odpychając się butem od ziemi, uwieszony jednej strony roweru, prawą nogą do lewego pedału. 
Przez błota, przez dziury, przez chodniki dzielnie drwałowałem budząc co najmniej zdumione spojrzenia widzów tego pokręconego spektaklu.
Tak. W pełni zasadna nazwa na burcie mojego szarpanego sztormem okrętu "Master of disaster" została po raz kolejny potraktowana rozbitą butelką szampana. 



  

Komentarze