CO SIĘ ROBI, GDY PALI SIĘ CYRK? DZWONI PO POŁYKACZA OGNIA




WSPOMINAŁEM WAM O NAUCE ŁACINY W SZKOLE; JEDNAK NIE WSPOMNIAŁEM O JEDNYM Z CIĘŻKICH EGZAMINÓW Z GRAMATYKI TEGO JAKŻE ISTOTNEGO I NIEZBĘDNEGO W ŻYCIU CODZIENNYM PRZEDMIOTU. NIGDY, PRZENIGDY JEDNAK NIE ZADAŁEM PRZY PANI PROFESOR KLASYCZNEGO PYTANIA "PO CO MI ŁACINA" BO WIDZIAŁEM, JAK KOŃCZYLI INNI, KTÓRZY BYLI TAK NAIWNI, BY O TO PYTAĆ

Salka od łaciny umiejscowiona była na piętrze, w załomie budynku w ten sposób, że przy biurku Pani Profesor znajdowało się okno, a tuż za nim - zewnętrzna ściana, odchodząca od okna pod kątem prostym. Czyli - otwierając okno i wyciągając rękę można było sięgnąć do chropowatej ściany metr dalej.
Ta ściana pomogła mi zdać jeden paskudny egzamin z gramatyki, na który - co za niebywała rzecz! - wziąłem i zapomniałem się nauczyć.
Na przerwie, w asyście mojego nieodłącznego kolegi Marka, otworzyłem okno, wlazłem na parapet, i na tej ścianie przykleiłem kartkę z odmianą, której nie chciało mi się uczyć. Bo i po co? Kartka była przyklejona w ten sposób, że ja stojąc przed biurkiem nauczycielki, widziałem ją, zaś pani, siedząca do tej ściany niemal tyłem, nie powinna jej zauważyć, o ile nie będę się w tamtą stronę przesadnie mocno wpatrywał. 
Egzamin zaliczyłem na chyba czwórkę, co jak na moje oceny z łaciny było wynikiem wybitnym. 

A ta ściana... stanowiła ona element całego patio w szkole, na który prowadziło z zewnątrz 9 schodków wejściowych. Sądzę, że cyfrę dobrze pamiętam; zaraz wyjaśnię, dlaczego. Bojąc się zostawiać rower na zewnątrz szkoły, wprowadzałem go do środka patio, i zostawiałem w wiatrołapie, przyczepiony do kaloryfera. Zwrócę uwagę, że w owym wiatrołapie znajdowała się skrzynka z bezpiecznikami, do której to z moim kolega Markiem usiłowaliśmy schować wspólną butelkę picia (litrowy Ptyś w szklanym opakowaniu), by nie być zmuszonym nosić jej ze sobą, a by również nikt jej nie "zwinął". Upychając pewnego dnia rzeczoną butelkę w szafce z bezpiecznikami, zamykając później drzwiczki, butelka pękła i wyjebało z hukiem wszystkie korki. Nie wiedzieć czemu, do gabinetu pani dyrektor zostaliśmy wezwani jako pierwsi. Why?? 
Rytuał przez lata "nauki" wyglądał tak samo. Podjechać do szkoły. Wejść po schodkach. Wstawić rower, przypiąć. Iść się, hmmm, uczyć. Po skończonych lekcjach - wejść do patio, odpiąć rower, znieść po 9 schodkach i jechać do domu. 
W klasie maturalnej, jakimś cudem po odpięciu roweru od razu na niego wsiadłem i ruszyłem. Zapomniałem o schodkach; musiałem być wówczas mocno rozkojarzony. Jak ja po tych schodach zjechałem na dół rowerem, to od razu przypomniała mi się kronika policyjna, w której śledczy mówili o babci na wózku inwalidzkim, zwiezionej przez swojego naćpanego wnuczka z dziesiątego piętra po schodach. Na moje szczęście, na dole schodów znalazła mnie koleżanka, która mieszkała bardzo blisko szkoły, pomogła mi się pozbierać, zebrać nieco rozczłonkowany rower, zaprowadzić do siebie celem skorzystania z jej apteczki przy klajstrowaniu łokcia, kolana i barku, po czym niemal nie śmiejąc się odprawić mnie pieszo do domu. Niosąc rzecz jasna rower, bo po zjechaniu po 9 schodach nie był zdatny do jazdy. 

Nasza szkoła wybudowana została na zimnowojennym schronie. Ściany w szatni przeszło metrowej grubości, wielkie drzwi zewnętrzne, zamykające szatnię z dwóch stron na dwa, wielgachne pokrętła, miały z piętnaście centymetrów grubości. Stalowe, z okuciami. Głuche, gdy się w nie uderzało. Z szatni można było wyjść podziemnym tunelem na patio przed szkołą, w przypadku konieczności opuszczenia schronu. Ot, takie to były miłe czasy. 
Pewnego dnia, gdy przebierały się w szatni starsze klasy wymyśliliśmy, że można by ich tam zamknąć. Jako że u nas proces, prowadzący od pomysłu do realizacji był wyjątkowo krótki, jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Rozbiegliśmy się po schodach i z dwóch stron jednocześnie zamknęliśmy te wielkie, metalowe włazy, zamykając cztery klasy w szatniach. 
Wypuściliśmy ich po jakimś kwadransie, gdy już wszyscy mieli wpisaną w dziennikach "NN"; nieuzasadnioną nieobecność, i już do teraz umknęło mi, jaką za ów czyn karę otrzymaliśmy. 

Od czasu naszej bytności w szkole zmieniła się także rola pracownika gospodarczego. Wiecie, jak wyglądał starszy typ klamek w drzwiach? Klamka osadzona była na trzpieniu za pomocą przełożonego przez niego cienkiego gwoździa o długości takiej, by nie przechodził na drugą stronę (by nikt palucha nie poharatał). Wpadliśmy z Markiem na zaiste szatański pomysł. Z niemal każdych drzwi (nie wszystkich na raz, rzecz jasna) wydłubywaliśmy te gwoździki. Powodowało to, że drzwi i owszem, dawało się zamknąć, ale otworzyć już w żadnym wypadku nie, bo podczas podjęcia próby ich otwarcia, klamka zostawała w dłoni, a drzwi zostawały zamknięte. Pan gospodarczy bawił się z nami w ciuciubabkę przez ładnych kilka tygodni, aż do wyciągnięcia przez nas gwoździ z obu par drzwi sali gimnastycznej. Gdy utkwiło w niej kilkadziesiąt osób, pan "złota rączka" zaczął instalować w klamkach dłuższe gwoździe w ten sposób, że kombinerkami zawijał je pod spodem klamki, uniemożliwiając ich wyciągnięcie. 
Popsuł nam taką rozwijającą zabawę.  

Komentarze