BELGIJSKA TRIADA, CZYLI MIEJSCE FLANDRYJSKIEJ KAŹNI KOLARSKIEJ, PART 5


ZAWODOWCY PO ZAKOŃCZONYM PARYŻ ROUBAIX (KONIEC SEZONU WIOSENNYCH KLASYKÓW) ROBIĄ SOBIE PRZERWĘ OD ŚCIGANIA, BY DOPROWADZIĆ ORGANIZM DO PORZĄDKU. ODPOCZYWAJĄ OKOŁO TYGODNIA, BO PO TAKICH WSTRZĄSACH I WYSIŁKU ORGANIZM ODCZUWA WSTRZĄSY WTÓRNE PRZEZ CO NAJMNIEJ TYDZIEŃ. ALE ONI SĄ NORMALNI…

… a ja już następnego dnia po zakończonym Paryż Roubaix pojechałem na drugą stronę granicy, do Belgii. Będąc przysłowiowy rzut beretem od tras największych, kultowych wręcz klasyków, nie mogłem odmówić sobie przyjemności przejechania pokrytego też brukiem Paterbergu, Koppenbergu i Oude Kwaremont. To trzy słynne podjazdy, znane m.in z Ronde van Vlaanderen, E3, Gent Wevelgem i innych jednodniówek. Jest to też miejsce ostatniej kraksy Sagana, van Avermaeta i Naesena, spowodowanej przez niefrasobliwie przerzuconą przez barierkę kurtkę kibica.
Pierwsze zaskoczenie przeżyłem dostrzegając po drodze hotel „kolarski”, w którym z ciekawości wszedłem zapytać o możliwość noclegu. Tego noclegu wcześniej nie planowałem, ale będąc w hotelu, w którym wszystkie ściany wytapetowane są wielkimi zdjęciami kolarzy i w gablocie stoi rower kogoś baaardzo znanego, nie mogłem nie zapytać o nocleg. Oczywiście with discount.
Usłyszałem cenę „with discount”, niedługo po tym odzyskałem przytomność i pojechałem na trasę Ronde van Vlaanderen. Podnosząc się spod lady tego hotelu, z wytrzeszczonymi oczami i ewidentnym brakiem oddechu (z mojej wiedzy medycznej wynika, że w czasie odpowiedzi z ceną, udzielanej przez miłego recepcjonistę miałem dwa zawały i wylew) uznałem, że tak naprawdę hotel nic a nic mi się nie podoba, zdjęcia są tandetne, rower jest podróbką a jedzenie na pewno koszmarne. Miast tam odpoczywać, lepiej przecież objechać sobie trasę znanego z sieci wyścigu, nie? 
W samych drzwiach wyjściowych zaliczyłem jeszcze jedną utratę przytomności, bo z lekkim opóźnieniem zarejestrowałem, że on podał mi ceny w euro… więc to, co miałem w głowie, jeszcze należy przemnożyć…. do samochodu doczołgałem się chlipiąc i wycierając nos w rękaw, już wyobrażając siebie samego, leżącego na kozetce u psychiatry. Czy oni zwariowali? Mając taką kwotę na karcie, ile oni zażyczyli sobie za pół noclegu „without breakfast!!!” inaczej bym sobie życie ułożył.
Rejon Kwaremontu, Paretbergu i Koppenbergu to mekka kolarstwa. Mimo wczesnej bardzo pory, ścieżkami rowerowymi jeździli zawodnicy solo, w parach, w trójkach, kwartetach, jeździły całe kluby mniejsze i większe; rower na rowerze i nie zdziwiłbym się, gdyby przy takim zatrzęsieniu rowerów jak tam najdłuższe ubezpieczenie, które byłoby dla nich do wykupienia, obejmowałoby nie więcej, niż kwadrans opieki ubezpieczeniowej.
Tyle że tam się wszyscy liczą z rowerzystami…
Jako pierwszy przejechałem Oude Kwaremont. Długi podjazd, ale z nieurywającą tyłka stromizną; dwa cięższe „garby” na których sztywnieje do ok. 20%, potem jedzie się łatwiej. Dość akceptowalny – w przeciwieństwie do francuskiego – bruk, znacznie równiejszy, niż po drugiej stronie granicy. Podjazd męczący długością, ale nie stromizną. Piękny przejazd przez miasteczko Kwaremont… wrażenia jeżdżenia po miejscu, znanym z internetu – nieziemskie. Da się rozpoznać miejsce, w którym leżeli Sagan, Avermaet oraz Naesen.
Stamtąd pojechałem na Paterberg. 
Zupełnie inny podjazd. Krótszy, ostry, w najbardziej stromym momencie przekraczający 22%. Zatrzymanie się tam powoduje, że okrutnie ciężko jest ruszyć dalej; dlatego też często widać w peletonie nawet zawodowym, że jak na podjeździe wystąpi „zator” – to zawodnicy z tyłu idą dalej pieszo. Bruk, pokonywamy na niewielkiej prędkości (jechałem już na najlżejszym z możliwych przełożeń) staje się zdradliwy – trzeba zwracać uwagę, gdzie wjeżdża koło, bo gdy wpadnie między kamienie, może się zaklinować. Niezwykłym wrażeniem jest przejechanie tego odcinka; od knajpy „Kwaremont” na dole do mini parkingu dla kolarzy na górze. Tam widać ślady po zawodowym peletonie – rysunki na jezdni, napisy na bruku, barierki oraz strzałki kierujące zawodników.
Niesamowite miejsce, jak i niesamowity podjazd; spośród obecnych tam na miejscu kolarzy znaczna część z nich rowery pod górę po prostu wprowadzała.
Ostatnim podjazdem na ten dzień był słynny Koppeneberg. Najdziwniejszy z podjazdów. Gdy robiłem go pierwszy raz, zapiek ud pojawił się błyskawicznie. To paskudna górka – krótka, ale w najostrzejszym stopniu także przeszło 20% stromizny. Trudność jego polega na dwóch elementach – po pierwsze, w miejscu największej (pierwszej) stromizny, w znanym z wyścigów wąwozie – bruk staje się koszmarnie nierówny. Koła wpadają w przerwy między kamieniami, jedzie się naprawdę ciężko, wręcz pchając rower pod górę. I gdy dojeżdża się do, zdawałoby się, końca podjazdu oczom, zza zakrętu ukazuje się dalsza, równie koszmarna część podjazdu. Ciągnie się długo, jak krew z nosa… paskudny podjazd. Cały czas na polach wzdłuż Koppenbergu stoją barierki dla kolarzy.
I te nieprzebrane ilości rowerzystów na całej trasie… wyłaniają się zewsząd. Dosłownie. Jadą z góry, z dołu, z boków, na szosowych, na MTB, jadą z dziećmi, jadą sami, jadą z jakimś celem, jadą zrobić selfie…
Rzecz niebywała.
Świątynia kolarstwa.
Ta historia już res gestae – ale już zaczynam myśleć o przyszłorocznym wyścigu zagranicznym 

Komentarze