PORADNIK KORZYSTANIA Z KOMUNIKACJI MIEJSKIEJ Z ROWEREM, CZYLI PODRÓŻ PO WARSZAWIE


W LATACH MŁODOŚCI ZMUSZONY ZOSTAŁEM DO DOJECHANIA DO CENTRUM WARSZAWY ROWEREM. I O ILE ODLEGŁOŚĆ PROBLEMU ŻADNEGO NIE STANOWIŁA, TO JUŻ ZNIENAWIDZONY PRZEZE MNIE RUCH MIEJSKI JUŻ TAK. CO GORSZA, CHWILĘ PÓŹNIEJ ZNIECHĘCIŁEM SIĘ DO PORUSZANIA SIĘ PO WARSZAWIE JESZCZE BARDZIEJ, BO NA JEDNYM ZE SKRZYŻOWAŃ ROZWALIŁO MI SIĘ KOŁO. MAJĄC DO WYBORU DŁUUUUGI SPACER LUB TEŻ NIECO KRÓTSZY SPACER, WSIADŁEM W CENTRUM Z ROWEREM DO TRAMWAJU.
Skąd to zniechęcenie? Otóż jadąc przez centrum, przez most Poniatowskiego skojarzyłem, że najprostsza droga do Otwocka jest zaraz za mostem w prawo, w takiego wała, co go w stolicy znajdziecie, czyli Wała Miedzeszyńskiego. To jeszcze były czasy, gdy Warszawy nie znałem na wylot.
Rozpoznając jednak ten fragment miasta, jadąc mostem podchodzę do motorniczego, i mówię mu, by skręcił zaraz za mostem w prawo. Tam sobie wyskoczę i już prosto do Otwocka.
On patrzy na mnie zdumiony, i mówi bardzo wolno, że tam torów nie ma. 
Na co ja grzecznie odpowiadam, „nie szkodzi proszę pana, zapłacę”, bo uprzejme dziecko ze mnie było zawsze. Tak mi zresztą do teraz zostało.
Jak on się nie wiedzieć czemu zdenerwował, to swoją podróż tramwajem zakończyłem już na rondzie Waszyngtona. 
Lata już później, jadąc samochodem przez Aleję Krakowską (jedna z głównych arterii Warszawy), skręcając w lewo w 1 Sierpnia, na środku torów tramwajowych odpadło mi przednie koło. Tak. Po prostu odpadło. Jechałem, nagle samochód zanurkował, koło odjechało lekko w bok i samochód zamarł centralnie między torami tramwajowymi, blokując i te, biegnące na Okęcie jak i te, prowadzące do centrum.
Pół minuty i korek tramwajów w dwie strony sięgał horyzontu. Moje ciśnienie również sięgało horyzontu.
Setkom ludzi, którzy wysiedli z tramwajów, spieszącym się do pracy (była to godzina siódma rano, poranny szczyt) także ciśnienie poskoczyło do niebezpiecznych rejestrów.
Nadjeżdżający nadzór ruchu, policja, laweta – to wszytko nie miało znaczenia w kontekście zamieszania przy pierwszym tramwaju. Ja sam versus setki wkurwionych ludzi. Od linczu powstrzymywał tłum tylko fakt mojej solennej i szczerej obietnicy, że co najmniej kilkunastu zabiorę ze sobą, co zresztą w ostateczności gotów byłem uczynić.
Wtem z drugiego wagonu tramwaju wysiada kilkunastu „karków”, legionistów, wracających z… cholera wie, skąd, ale kac gigant unosił się nad wszystkimi. Umysł przestawił mi się w funkcję „survival mode”. Ruszyli w moją stronę, ja przeżegnałem się lewą nogą. Czyli taki będzie ów mityczny i efemeryczny zdawałoby się koniec…
Podeszli i ustawili się półkolem. Zrobiło się bardzo, ale to bardzo ciepło. I bardzo cicho. Eschatologicznie wręcz cicho.
Zrobiłem jedyne, co przyszło mi do głowy.
Patrząc na te łyse, czerwone łby, okutane w szaliki, zrobiłem jedyne, co nieracjonalne, głupie, samobójcze wręcz, ale za to całkowicie skuteczne. 
Gdy najbliższy mnie ruszył zdecydowanie w moją stronę wydarłem na nich wszystkich japę. Ale tak, że zatrzymali się wszyscy. Wydarłem się, że jak chcą się wyżyć, to proszę bardzo.
Niech wyżyją się przestawiając samochód, skoro chcą szybko jechać dalej. 
Wręcz słychać było, jak trybiki podjęły pracę umysłową.
By wykorzystać chwilę zaskoczenia, sam podszedłem do paki samochodu, chwyciłem za bagażnik i ponowiłem wrzask. 
Przenieśliśmy samochód w dziesięć sekund, drugie tyle zajęło, gdy ruszył pierwszy tramwaj.
Czoło otarłem dopiero, jak wsiadłem do samochodu, znacznie, znacznie później.

Komentarze