TRAUMATYCZNE PRZEŻYCIE, CZYLI GRAMARTBODEN NA ZAKOŃCZENIE RYWALIZACJI

SAGGEN. TAK NAZYWA SIĘ DZIELNICA INNSBRUCKA, PRZEZ KTÓRĄ PRZEBIEGA OSTATNIA PROSTA, WIODĄCA DO METY MISTRZOSTW ŚWIATA 2018. SAGGEN; ZBIEŻNOŚĆ Z NAZWISKIEM PETERA SAGANA JEST NA PEWNO DZIEŁEM CZYSTEGO PRZYPADKU? 
Jednak zanim zawodnicy dotrą do rzeczonej ostatniej prostej, pokonując most na rzece Inn, zmierzą się z jedną pętlą, wyznaczoną po północnej stronie Innsbrucka. Południową już opisałem, z podjazdem Igls, czyli sześć „kółek” po 23,9 km.
Na zakończenie szóstej rundy zawodnicy pojadą inną drogą, wiodącą przez miasto, most na północną stronę Innsbrucka, kierując się w stronę Gramartboden. Ostatnia runda to 31 km. Ale za to jakich km…
Wiecie dobrze, że rower, by utrzymać na nim równowagę, wymaga ruchu? Na tym podjeździe spowodowanie jakiegokolwiek ruchu roweru do przodu jest wyzwaniem… 
Kończąc szóstą rundę, zawodnicy wjadą w wąskie, znacznie słabszej jakości uliczki. W kilku miejscach jest tak wąsko, że nie ma szans na minięcie się samochodów; ktoś musi się zatrzymać w zatoczce, by przepuścić jadącego z naprzeciwka. O ile dobrze też zapamiętałem, organizatorzy wahają się, czy rozsądne jest puszczanie samochodów technicznych na sam odcinek podjazdu Gramartboden, czy nie zapewnić tam ruchu tylko motocyklowego. Wąskie uliczki w gęstej, a`la staromiejskiej zabudowie. Wiele nieoczywistych skrzyżowań, kapliczek na środku drogi, co wymusiło powstanie mini ronda, wiele wyjazdów z garażu prosto na wąską drogę. To będzie niezwykle widowiskowe, acz zarazem równie niebezpieczne miejsce. Dotyczy to podjazdu, ale jeszcze bardziej zjazdu; jak popada, zjazd wąską, bardzo krętą drogą w starej zabudowie z różnorodną architekturą drogową będzie nie lada wyzwaniem.
Podjeżdżając tam, oraz nieco później, ostatkiem sił – zjeżdżając, przez chwilę zastanowiłem się, w jakiej formie rozpocznie przyszły sezon Alejandro Valverde…
O ile jeszcze podjazd, rozpoczynający się zaraz za mostem na rzece Inn nie jest ekstremalnie wymagający, prócz stale rosnącej stromizny i słabszej jakości asfaltu, wielu wąskich zakrętów, o tyle podjazd, rozpoczynający się od razu po wyjeździe z miasta, staje się prawdziwą, kolarską rzeźnią.
Cały podjazd ma niewiele, bo trzy kilometry długości. Ale gdy zawodnicy wyjadą z miasta, w lasku i przy znacznie węższej drodze, czekać na nich będzie charakterystyczny znak.
Highway to Hell.
Bo taką nazwę nosi środkowy odcinek podjazdu.

I dokładnie takim diabelstwem jest. Stromizna rośnie tak gwałtownie, że pokonywany dystans zaczyna przeliczać się w metrach, a chwilę później już w centymetrach na godzinę a prawa klamkomanetka eksploatowana jest nad wyraz intensywnie. Była to rzadka – w zasadzie jedyna, którą pamiętam – sytuacja, gdy dwukrotnie rzucałem okiem na kasetę z tyłu myśląc „tam jeszcze powinny być co najmniej dwa ząbki więcej…” nie mogąc tego oczywiście wypowiedzieć na głos, podczas katorżniczej pracy płuc. Jeszcze odrobinę starań, i wyciąłbym połowę szprych wózkiem od przerzutki, tak mocno wierzyłem, że da się wrzucić wyżej… Na przestrzeni tych trzech kilometrów jest jednak jedno, całkowicie wyjęte z wszelkiej klasyfikacji miejsce, długości około 450 metrów.
Tam w żadnym momencie przewyższenie nie spada poniżej 25%. W najbardziej stromym miejscu sięga aż 27,6 %, lecz tu istotne jest to, że co licznik, to pokazuje inaczej. Ale na tym odcinku na pewno przekracza 27%. Koszmar. Wąska droga, nie najlepszej jakości asfalt i grawitacja, która usiłuje przewrócić cię na plecy. Bo jest to możliwe; szarpanie roweru, by przekręcić korbami jeszcze jeden, jedyny raz jest tak silne, że przednie koło podrywa się do góry. A że jest zarazem tak kosmicznie stromo, przewrócenie się na plecy nie jest niczym nieprawdopodobnym. 
Jedno zachwianie się – i nie ma szans na wejście na rower, na czymś takim się po prostu nie ruszy, a za wąsko jest na wystartowanie w poprzek drogi. Co więcej, ciężko też jest „zygzakować”, bo nie dość, że wąsko, to jeszcze zakręcanie przy niemal zerowej prędkości jest niezwykle trudne, gdy wszystko pcha cię w dół.
Kolega, który jechał przede mną – Anglik – zachwiał się tylko raz. I natychmiast się przewrócił. Nie ma jak zaprzeć się nogą, nie ma jak wypiąć się w zadowalającym czasie. Do szczytu musiał rower prowadzić.
Tam właśnie – w formie niespodzianki – czekał na nas kibic „Diabeł DD”, znany wszystkim kibicom kolarstwa z tras Tour de France (a także innych wyścigów). 
Jednak samo zatrzymanie się w celu zrobienia zdjęcia z nim do łatwych nie należało. Tam jest tak stromo, że na butach o właściwościach ślizgowych niezłej łyżwy, zacząłem się zsuwać w dół. Zatrzymałem się dopiero po wbiciu nogi w pobocze, a by potem ruszyć – pieszo! – musiałem się zaprzeć nogą tak, że zdarłem sobie ochraniacz na bucie. Widać na zdjęciu. I, czego już na zdjęciu nie widać, by w tych butach utrzymać się na asfalcie, najzwyczajniej w świecie opierałem się o Diabła.
Ten koszmarny odcinek podjazdu pokonuje się w tempie ślimaka po udarze, oddechy dudnią, uda pieką, sapanie słychać z oddali a każde jedno przekręcenie korbami okrutnie boli. Nigdy jeszcze w swojej zaprawie kolarskiej nie mierzyłem się z czymś takim. A mam już porównanie z odcinkiem Tour of the Alps, Oetztaler Marathon czy też naszą Bachledówką oraz Gliczarowem.
Higway to Hell to inna liga.

Piekąca, boląca, wyciskająca łzy, nie pozwalająca na nabranie oddechu, okrutna w swoim niewątpliwym uroku widokowym. Tyle że nikt, kto pokonuje to rowerem, nie widzi nic, prócz mroczków przed oczami, zielenią na krawędzi pola widzenia i szarości asfaltu.
To przeżycie które ktoś o filozoficznych inklinacjach porównać mógłby do nirwany; nic już nie będzie takie samo, jak przejedzie się Gramartboden.
Tydzień po powrocie z Tyrolu miałem przyjemność pokonać właśnie Bachledówkę (Tatra Road Race) czy Gliczarów (Tour de Pologne). I gdyby nie doświadczenia z Austrii, bałbym się okrutnie, bo jeszcze po naszych górach, prócz Nowego Targu Road Challenge, nie miałem przyjemności jeździć. I gdybym zobaczył taką Bachledówkę wcześniej, jestem pewien, że nie podołałbym jej, bo góralem nie jestem.
A gdy przeżyło się taki koszmarek, jak Higway to Hell, to wszystko po nim wydaje się prostsze…
Zjazd. Techniczny. Wymagający skupienia i uwagi, bo to będzie już zjazd na 260 kilometrze trasy. Łatwo o błąd, wynikający ze zmęczenia. 
Nie widzę tam peletonu. Widzę tam tylko pojedynczych zawodników, walczących z górami, ewentualnie malutką grupkę najsilniejszych tego dnia górali.
Po zjeździe do mety droga prosta. Dłuższy odcinek prosto, przejazd przez most, skąd w oddali zawodnicy dostrzec będą mogli bramkę z napisem „Finish-Innsbruck” o ile będą jeszcze w stanie podnieść głowę tak, by widzieć cokolwiek przed sobą.
Ten, który uniesie ręce w geście zwycięstwa, będzie rzeczywiście najsilniejszym zawodnikiem tego dnia i tego wyścigu. Tam nie będzie nikogo z przypadku, nie ma szans na rozgrywkę, kto lepiej wystawi koło na ostatnich centymetrach.
To będzie wyścig na wyniszczenie.
I tylko strasznie intryguje mnie wybór dzielnicy Saggen na wytyczenie ostatniej prostej…

Komentarze