JESIENNE ROZTRENOWANIE, CZYLI O CO CHODZI Z TĄ CAŁĄ REGENERACJĄ?

NIE WIEM, NIE ZNAM SIĘ, ZAROBIONY JESTEM. TE KULTOWE W PEWNYCH KRĘGACH SŁOWA ROZGRYŹĆ MOŻNA NA DWÓCH PŁASZCZYZNACH – DOSŁOWNEJ I PRZENOŚNEJ, NA TAKIEJ SAMEJ ZASADZIE, JAK NA PYTANIE „WIERZYSZ W …(COŚ)” ODPOWIADAM ZAWSZE: ZDEFINIUJ MI SŁOWO „WIERZĘ”, ZOBACZYMY, CZY PORUSZAMY SIĘ PO TEJ SAMEJ PŁASZCZYŹNIE SEMANTYCZNEJ. DLACZEGO O TYM PISZĘ? ANO DLATEGO, ŻE IM WIĘCEJ SŁUCHAM I CZYTAM O TRENOWANIU KOLARSTWA AMATORSKIEGO, TYM MNIEJ O NIM WIEM
Poruszałem kiedyś temat pomiarów mocy, zabijających skutecznie przyjemność, płynącą z niekontrolowanego katowania się na treningu. Jak w scenie z Jimem Carreyem sprzed lat: „co pan robi?”
- „spuszczam sobie wpie…dol”. Tak działają moje treningi. Pisałem też o pomiarach mocy w kontekście przekładania cyferek (mózg) nad emocje (serce), co także wypacza pierwotny sens tej cudownej i nieobliczalnej w swojej prostocie dyscyplinie. Jak mawiał przed laty bezzębny wieszcz Mickiewicz? „Czucie i wiara silniej mówią do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”, i coś w tym jest.
Nie jestem zawodowcem. Po tym odkrywczym w istocie przyczynku uzupełnię – nie byłem i nie będę zawodowcem. Nie zamierzam też racjonalizować treningu. A co idzie za faktem „niebycia” zawodowcem; nie mam trenera, nie mam też żadnej wewnętrznej potrzeby, by za takowego się uważać. A bycie amatorem pozwala mi na jedną rzecz, na którą nie może pozwolić sobie żaden zawodowiec. Mogę trenować kiedy chcę, jak chcę, ile chcę, jak długo chcę, jak mocno chcę i dokładnie tyle, ile chcę. I nikomu nic do tego, poza moimi, starzejącymi się w przyspieszonym tempie gnatami.
Dlatego też nie wnikam w – wiem, że słuszne, zasadne, mądre, roztropne i ze wszech miar wskazane – podpowiedzi wszystkich z każdej strony, że jesienna przerwa regeneracyjna zaowocuje w przyszłym sezonie. Tyle że ja nie jestem ani zbyt mądry, ani w żadnym wypadku roztropny, zaś jak postępuję słusznie to wyłącznie przez czysty przypadek, a jako że przyswajanie słownika wyrazów bliskoznacznych zakończyłem na „D” pod hasłem „dystopia”, to do słowa „regeneracja” w ogóle nie doszedłem.
Wiem, że zimą powinienem odpocząć i dać się zregenerować i mięśniom i głowie. Jednak tego nie robię.
Każdy wybiera swoją drogę katowania się treningami. Jedni zaczynają w tym czasie biegać. Inni stosują długi, bo aż do stycznia rozbrat z rowerem. Inni przenoszą się na siłownię, jeszcze inni na narty, nartorolki, łyżwy, marszobiegi… możliwości spalania kalorii dla chcącego jest wiele.
Wielu z kolegów twierdzi, że nie widzą szans na spędzanie czasu na trenażerze w ilości większej, niż godzina. Tygodniowo. Mnie nie przerażają trzy godziny spędzone (jednorazowo rzecz jasna) na trenażerze w ciemnej piwnicy. Przedwczoraj kręciłem cztery, wczoraj trzy godziny. I dalej mi się chce.
Mam także pełną świadomość, że zgodnie z wszelaką teorią, postępuję niewłaściwie. Ale nie będąc zawodowcem, nie muszę się tym przejmować. W ubiegłym sezonie robiłem bowiem dokładnie tak samo. Całą formę z tego sezonu (nadmienię, że znacznie wyższą, niż w poprzednim) zbudowałem właśnie jesienią w piwnicy. Kręcąc na nim po cztery razy w tygodniu, rzecz jasna oddzielnie liczone były treningi weekendowe na powietrzu.
Zwrócę też uwagę na najczęściej powtarzane podpowiedzi „z dzienniczków treningowych”. 
Jedni mówią regeneruj się, inni, że jak chcesz szybko jeździć na wyścigach, musisz szybko jeździć na treningach.
Jedni mówią odpuść, w 10 tygodni wiosennych zbudujesz wystarczającą formę, inni mówią, więcej potu na treningu, mniej krwi na wyścigu.
Jedni mówią trenuj od wczesnej wiosny, inni mówią, że każdy jeden kilometr przejechany więcej od rywali da ci właśnie ten jeden kilometr więcej, przejechany szybciej w krytycznym momencie.
Kogo słuchać? Nie ma tu wspólnego mianownika. 
W ubiegłym roku, dokładnie 1 lipca, w trzech miejscach połamałem rękę. Zgodnie ze wszystkimi zaleceniami nie powinienem wsiadać na rower przez co najmniej trzy miesiące, a rehabilitację siłową rozpocząć dopiero w styczniu (pół roku od połamania). Ileś tam badań, prześwietleń, stwierdzeń, że w mięsień wbił się odłamany fragment kości, rzecz jasna na operację za późno, odkrycie też po trzech tygodniach od głównego złamania, że także była złamana kość w nadgarstku. Zrosła się niejako przy okazji. Ergo – kwartał bez roweru, potem „zobaczymy”. Na rowerze siedziałem już z gipsem na łapie, kilka dni po połamaniu, trenowałem na szosie po trzech tygodniach (rzecz jasna lżej) a pierwszy wyścig po połamaniu przejechałem w październiku (przełajowy). I nie byłem ostatni. Od połamania do pierwszego wyścigu kwartał. Do rzeczonego stycznia, gdzie DOPIERO MIAŁEM ZACZYNAĆ rehabilitację przed podjęciem wysiłku rowerowego, miałem już przejechanych sześć wyścigów.
Tyle teoria versus praktyka. 

Mnogość różnorodnych uwag powala – jeździj twardo, jeździj miękko, rób bazę, nie rób bazy rób siłę, nie chodź na siłownię versus chodź na siłownię, pływaj nie pływaj, trenuj krótkie dystanse ale mocne, interwałowe versus jeździj długie dystanse… pierdolca idzie dostać. To samo zresztą dotyczy regeneracji, rozciągania, rolowania…
Masa różnorodnych opinii i sugestii niewątpliwie ubarwia treningi, ale czy je daje mi jakiś konkret? Rzetelną wiedzę? Nie. Po prostu z tak odmiennych opinii nie da się wyznaczyć jednego określonego aksjomatu.
Dlatego robię swoje, nie zważając na pukanie się w głowę. Nie robisz przerwy jesiennej? Nie.
Dlaczego? Bo nie chcę. Nie mogę. Bo odpowiada mi to. Bo czuję taką potrzebę. Bo są inne, niż tylko sportowe motywacje, powody, przyczyny. Bo siedziałem na dupie 22 lata, zanim wróciłem do sportu.

I w końcu najważniejsza odpowiedź:
- dlaczego zrobiłaś czterdzieści litrów bigosu??
- BO TAK!! 

Kurtyna.
A dla potrzebujących odrobiny racjonalizacji, bo prawdziwych powodów katowania się nie zamierzam podawać. Ot, choćby sugestie, że zimą nie jeździ się na rowerze, tylko stosuje inne rodzaje aktywności. Ok, rozumiem uzupełnianie pracy innych mięśni, ale jeśli ja chcę być niezły w tej jednej dziedzinie? Nie w treningu obwodowym na siłowni, nie w pływaniu, tylko w jeżdżeniu na rowerze. Nie kupuję tego, że po odstawieniu roweru na dwa, trzy miesiące w kilka tygodni zbuduje się taką formę. Tyle czasu zajmie powrót do jako takiej wytrzymałości oraz zrzuceniu tego, co w te dwa miesiące wyrośnie w postaci gratisowego naddatku w pasie. Bo przecież i dieta wówczas się zmienia…
Lub też – odstaw rower na zimę, to niezdrowe na stawy, zatoki itp. Mój rower jest strasznie kapryśny, narowisty. Jak go ostawię na kilka godzin, to bydlę potrafi mnie potem z obrazy przy pierwszej nadarzającej się okazji zrzucić. Księżniczka, jej mać.
Nie czuję zniechęcenia. Chcę jeździć na rowerze. Potrzebuję tego. Nie lubię i nie chcę biegać.
No i jestem zbyt tępy, by zrozumieć, że rację mają ci, co robią dokładnie przeciwnie, niż ja.

Komentarze