DOTKNIĘCIE PUSTKI, CZYLI GÓRSKIE OPOWIEŚCI



ZDARZYŁO MI SIĘ KIEDYŚ NAPISAĆ, ŻE CZAS JEST POJĘCIEM WZGLĘDNYM; ZALEŻNYM GŁÓWNIE OD TEGO, PO KTÓREJ STRONIE DRZWI TOALETY SIĘ ZNAJDUJESZ. WÓWCZAS PIĘĆ MINUT DLA TEGO NA ZEWNĄTRZ JEST ZNACZNIE DŁUŻSZE, NIŻ DLA TEGO WEWNĄTRZ… TAK SAMO JEST Z METRAMI. CZYM INNYM JEST STO METRÓW, POKONANE RELAKSACYJNIE, A CZYM INNYM TE SAME STO METRÓW, POZOSTAJĄCE DO METY WYŚCIGU.  

Tak też – a nawet gorzej – jest z podjazdami. Choćby słupki drogowe, wyznaczające odległość; w czasie normalnego (zaznaczam – jestem z Mazowsza, normalnego znaczy „płaskiego” jak stół) treningu mija się ot tak (tu strzelam palcami, co mi oczywiście nie wychodzi, więc miast onomatopei jest jej opis), mijając je dość szybko. Zresztą, sami zróbcie doświadczenie – zobaczcie, jak mija się je jadąc między 25 a 35 km/h. Mija się je imieniem starego Indianina: Bły-ska-wi-cznie.
A teraz zwolnijcie do granicy możliwości utrzymania równowagi na rowerze. Wrzućcie najtwardsze przełożenie. Uprzednio zderzcie się ze dwa, trzy razy z drzewem, starając się trafić mocno udami a na kierownicy postawcie garażową kozę, rozgrzaną do wysokiej temperatury i wdychajcie gorące powietrze tylko z niej. Głowę, mimo założonej chusty pod kask, polejcie ciepłym rosołem, który nic a nic was nie schładza, czyniąc to oczywiście tak, by zalać sobie oczy, utrudniając widzenie. Bezwzględnie ostatnia kropla musi zawisnąć na czubku nosa, i nie możecie oderwać rąk od kierownicy, by ją strącić, a bujnięcie głową na bok nie wchodzi w rachubę (błędnik już dawno oszalał).
Utrzymujcie prędkość poniżej 9 km/h, momentami zwalniając do 5 km/h, czyli jeździe z prędkością słabego marszu. Pieczenie ud po jakimś czasie przejdzie, wówczas uderzcie się podkutym butem roboczym w łydki. Tak z piętnaście razy. Ten huraganowy wiatr, który słyszysz, to nie przelatujący odrzutowiec, tylko twój własny oddech.
I dopiero wtedy zwróćcie proszę uwagę na słupki drogowe. W czasie przejazdu między nimi zdążycie odśpiewać długą piosenkę w głowie. Dwa razy. Widząc jeden słupek przed sobą przestajesz wierzyć w te bzdury z fizyki, co ci wmawiali w szkole, że niby droga, prędkość i czas mają coś ze sobą wspólnego. Niekoniecznie mają, bo słupek, mimo tego, że jedziesz, nic a nic się nie zbliża. To jak z tym Achillesem, goniącym żółwia i za każdym razem pokonującym tylko pół drogi między nimi – w ten sposób nigdy go nie doścignie, mimo że jest szybszy, bo w tym czasie żółw też porusza się do przodu, i zawsze będzie dzielić ich zmniejszająca się odległość.
Takie właśnie są alpejskie podjazdy. Godzina pięćdziesiąt. Pełne sto dziesięć minut bólu, złości, zagryzania zębów. Godzina pięćdziesiąt na piekielny podjazd z Oetztaler Marathon, bite 22 km stałego parcia pod górę niczym w odgrywaniu żałosnej adaptacji Syzyfa, wtaczającego pod górę wielki głaz. Bez groszy dwie godziny, w czasie których nie możesz odetchnąć, dać odpocząć nogom; tam nie ma wypłaszczeń, nie ma spadków stromizny do niezauważalnych 2%, jest cały czas ostro pod górę. Całe, bite 22 km, 22 tysiące metrów, niepoliczalna liczba uderzeń serca, cichych i słabych przekleństw (nie ma szans na wypowiedzenie czegokolwiek, bo płuca i cały narząd mowy skupiony jest tylko na chwytaniu krótkich oddechów w ponownie fatalnej imitacji ryby, wyrzuconej na brzeg), wieczność na myślenie. Bo tylko w ten sposób, nie będąc góralem, można to przetrzymać. Nie ciałem. Nie nogami, bo te odpadają już na pierwszym kilometrze. Nie wolą, bo ta rozklapnięta i rozmemłana leży dawno nieprzytomna. Tylko i wyłącznie zajęciem głowy czymś, co pozwoli na niemyślenie o podjeździe. Tam się już zaczyna bezwiednie „zygzakować”, bo ciało, naruszane paroksyzmami bólu traci chwilami równowagę, i by ją odzyskać mimowolnie odbija się lekko w bok. Klaps. Jesteś przy prawej skrajni jezdni, zaraz zwiedzisz rów i płynący nim strumyk. Widzisz leżący w nim malutki otoczak, na którym chwilowo się skupiasz. Klaps. Jesteś na białej środkowej linii na jezdni. Nie masz pojęcia, jak się tam znalazłeś, ale cieszysz się, że na tej trasie jest bardzo mały ruch. Klaps. Słyszysz Tomasza Budzyńskiego, śpiewającego „twoich przedsionków słyszę migotanie” i wiesz, że śpiewa o tobie. Klaps. Z rowu patrzy się na ciebie rude bydlę, chuda jak chart alpejska krowa, spoglądając bezczelnie prosto ci w oczy i przeżuwając śniadanie wyraźnie śmieje się z ciebie. Nawsadzałeś jej bez udziału swojej rozmemłanej i rozdeptanej woli. Klaps.
16 kilometr. Wiesz już, że oryginalnie tytuł „Cierpienia młodego Wertera” zarezerwowany był dla poradnika kolarskiego. Klaps. Widzisz kolegę, mówiącego do ciebie z pobocza, robi ci zdjęcia. Nie jesteś w stanie nic mu odpowiedzieć, ni skinąć ręką. Kiwasz głową, ale z powodu ciśnienia wypadają ci gałki oczne, bujając się smętnie niczym kiepska imitacja krawata. Pod nosem mamroczesz „oczy – wiście”, bo tylko to kojarzy ci się z bólem nawet gałek ocznych.
22 kilometry podjazdu. Niektóre treningi w tempie stanowią ledwie dwukrotność tego dystansu, jak jest akurat mało czasu po pracy. A tu 22 km stale w górę…
Gramartboden. To tylko trzy kilometry podjazdu. Ale straszliwie stromego. Do mety mistrzostw świata ledwie 10 km. I jest bardzo prawdopodobne, że kto wjedzie pierwszy na parking u szczytu (ten, na którym wyznaczono miejsce ratowników) będzie pierwszym na mecie. Bo stamtąd do mety jest już tylko w dół.
Ale najpierw trzeba się na to cholerstwo wdrapać…

Komentarze