CZASÓWKĄ PO GÓRACH, CZYLI POWITALNA PRZEJAŻDŻKA PO ALPACH

PO POŁUDNIU, PO PRZYLOCIE DO KUFSTEIN, MIELIŚMY NIECO WYPOCZĄĆ I NASTĘPNEGO DNIA, Z RANA, WYRUSZYĆ NA OBJAZD TRASY DO INNSBRUCKA. JEDNAK ZE STRONY NASZEGO PRZEWODNIKA I KILKU CZŁONKÓW TYROLSKIEGO KLUBU KOLARSKIEGO PADŁO PYTANIE, CZY KTOŚ Z NAS CHCIAŁBY SIĘ PRZEJECHAĆ JUŻ DZIŚ, W RAMACH ROZGRZEWKI, POPRZEDZAJĄCEJ TRENING GŁÓWNY. Z MOJEJ STRONY ODPOWIEDŹ MOGŁA BYĆ TYLKO JEDNA. TYLE ŻE DO DYSPOZYCJI W MOIM ROZMIARZE MIELI TYLKO ROWER CZASOWY, ALE I TO NIE PRZESZKODZIŁO MI W ZROBIENIU NIEZŁEJ PĘTLI WOKÓŁ KUFSTEIN NA CZASÓWCE. O JEŹDZIE ROWEREM CZASOWYM PO ALPEJSKICH SERPENTYNACH
Ustawienie roweru nie zajęło nawet minuty, bo Austriacy to bardzo przewidujący organizatorzy; od każdego z nas, przed przyjazdem, poprosili o zwymiarowanie roweru, system zapięcia butów…wszystkie rowery były pod nas już przygotowane. Poza tym pierwszym, czasowym, ale wystarczyło lekko wysunąć siodło, i w drogę.
Po raz pierwszy w życiu byłem w Alpach. Czułem się jak Alicja po drugiej stronie lustra, widoki przytłaczały; z doliny Inn w każdą stronę rozpościera się przepiękny, górski widok. Sprawdzenie rowerów, i już ruszamy, wraz z kilkoma członkami tyrolskiego klubu kolarskiego.
To było też pierwsze zaskoczenie. Po odebraniu rowerów przejechaliśmy ledwie sto metrów, skręcamy w lewo, a droga między domami, zupełnie bez zapowiedzi, zaczyna się piąć ostro w górę. Diametralnie zmieniają się widoki; droga staje się węższa, kręta, wije się wśród pól, później lasów i gór, mijamy charakterystyczne, pierwsze z wielu górskie krowy. Rower czasowy ma to do siebie, że ma twarde przełożenia, bo taka jest rola tego roweru. A podjeżdżanie pół godziny pod górę na kozie należy zaliczyć do wysokiej klasy ekwilibrystyki.
Nie było żadnej rozgrzewki; sto metrów w ruchu miejskim to tyle co wpiąć buty. Zjeżdżamy na lewo, skręcamy i nagle mięśnie i płuca, niedostosowane rzecz jasna do pracy na zupełnie innej wysokości, niż w domu, zaczynają pracować bardzo głośno. Wbijamy się na jakąś tam górę, która od samego wylotu z miasteczka stale, ostro się wznosi, by po przejściu do strefy leśnej stać się najprawdziwszą z alpejskich, serpentynowych dróg.
Zupełnie nierozgrzane nogi protestują. Nie będąc oswojony ani z takimi podjazdami, ani tym bardziej odmienną od zwykłej sylwetce roweru, zacząłem podjeżdżać pod ową górę na przemian; na siedząco i stojąco. Wąskie i krótkie oparcia z mikroskopijnymi klamkami hamulcowymi nie pomagały w panowaniu nad rowerem. Jakby nie patrzeć, nie jest on przeznaczony do jazdy górskiej.
Gdy drzewa stawały się coraz rzadsze, a góry stawały się coraz bardziej kamieniste, przyszła mi do głowy nieciekawa myśl. Przecież za jakiś czas będzie zjazd. Wąski, szybki, kręty. Klamki hamulcowe w takim rowerze są krótsze od małego palca dłoni. Ich siła nacisku, o tyle co mi się kołatało po głowie z lekcji fizyki, będzie proporcjonalnie mniejsza, od klamek dłuższych… przełknąłem ślinę.
Mój rower na reklamie z tym samym rowerem, tyle że na innych kołach
Zwężająca się droga nie może zwężać się bez końca; w pewnym momencie nastąpiło dość zaskakujące (po gwałtownym zakręcie w prawo) a zarazem nieuchronne przełamanie i rozpoczął się zjazd.
Przebitka; sylwetka na rowerze czasowym jest mocno wychylona do przodu, zarazem znacznie niższa z przodu, niż na szosowym, kierownica ekstremalnie wąska i niesprzyjająca technicznemu panowaniu nad rowerem, lemondka długa i doskonała do jazdy na czas, ale niekoniecznie do zjeżdżania 70 km/h po krętym zjeździe. 
Przyspieszenie od 0 do 100 w sześć sekund, policzki owinęły mi się wokół uszu, wyglądałem jak pies Pluto szczerzący się przez okno pędzącego samochodu, tętno rysowało dziki ślad ponad wartościami 180 a ręce mimowolnie szukały hamulców. Fakt; rower rozpędza się w dół bardzo szybko, ale wytracenie prędkości i złożenie się do ostrego zakrętu zakrawa na balansowanie na cienkiej linie, rozpiętej nad Kanionem Kolorado. Już pierwsze dohamowanie do ostrego zakrętu ujawniło wszelkie niuanse, związane z naciskaniem tak krótkich klamek na tak wąskiej kierownicy. Było to o tyle złożone, że olbrzymiej wręcz siły wymagało panowanie nad wąską, trzęsącą się i usiłującą wyrwać kierownicą, a do tego należało równie intensywnie acz z wyczuciem naciskać króciutkie klamki hamulcowe.
Policzyłem po pierwszym zjeździe. Siedemnaście siwych włosów na lewej skroni.
I jak nie cierpię jodłowania (strasznie działa mi osobliwie falsetowym głosem na nerwy) tak na jednym ze zjazdów niewiele brakowało, a sam – rzecz jasna z tej niebywałej uciechy – zacząłbym jodłować. Chwilę po tym, jak zmieniłbym spodnie.
Przejechaliśmy sporą pętlę – typowo górską, pięknymi, wąskimi i mało uczęszczanymi dróżkami w niewielkim gronie, wraz z lokalnymi przewodnikami z klubu.
I mimo zmęczenia (prosto z podróży, niewyspany, jeszcze niewiele zdążyłem zjeść), mimo pokonania ciężkiej trasy na kompletnie nienadającym się do tego rowerze czasowym wiedziałem już jedno.
Że Alpy, ich cały surowy, ale zarazem piękny majestat, zauroczyły mnie. 
Alpy to miejsce, w którym zatrzymał się czas.
I że to w końcu to miejsce, stworzone (nie tylko jak się najczęściej kojarzy z nartami) dla rowerzystów.
Wszystko ze sobą współgra w idealnej harmonii; trasy, kierowcy, rowerzyści, ścieżki rowerowe, jakość dróg, autochtoni a nawet kibicujące rowerzystom krowy…
Tak. Wybór tak przyjaznego rowerzystom, innym sportowcom jak i wszelkiej maści turystom Tyrolu jako organizatora mistrzostw świata w kolarstwie szosowym jest wyborem bardzo dobrym.
Piękne tereny, dobra infrastruktura, hotele (340 miejsc w samym Innsbrucku) oraz wrodzona precyzja i dokładność Austriaków to recepta na organizacyjny sukces przyszłorocznych mistrzostw. 

Komentarze