ZMĘCZONY OBUDZIŁEM SIĘ W ŚPIWORZE MARKI CEMENT PORTLAND, OPAKOWANIE 50 KG

ZWERYFIKOWANĄ PRZEZ PRZEDSTAWICIELA UCI NA AUSTRIĘ INFORMACJĘ USŁYSZELIŚMY DWUKROTNIE, WIĘC NIE MA MOWY O ŻADNEJ POMYŁCE. INNSBRUCK (MIASTO I OKOLICA) DYSPONUJĄ PRZESZŁO 340 TYSIĄCAMI ŁÓŻEK HOTELOWYCH. TO WSZAK MIASTO, KTÓRE ORGANIZOWAŁO DWUKROTNIE ZIMOWE IGRZYSKA OLIMPIJSKIE, WIELE INNYCH RÓŻNYCH IMPREZ RANGI MISTRZOWSKIEJ I AKTUALNIE STARA SIĘ O KOLEJNE IGRZYSKA. MOWA TU O HOTELACH, A JEST JESZCZE PRZECIEŻ ZNACZNA ACZ CIĘŻEJ POLICZALNA OFERTA PRYWATNYCH DOMKÓW GOŚCINNYCH…
Ja zaś, na jednej z alpejskiej przełęczy, pędząc w dół serpentynami (podjazdy zdołałem już wyprzeć z pamięci) z prędkością przeszło 70 km/h, lecąc na oponkach 23 mm na wilgotnej nawierzchni, urządzając nieplanowane polowanie na przepiękne konie, halfigery, chodzące tam samopas, zastanowiłem się przez krótką chwilę, ile w okolicy jest łóżek szpitalnych…
Ignoruję w tym momencie fakt, że wypadnięcie z alpejskiej trasy, gdzie w dole są drzewa lub skalne rumowisko, nie skończy się na pewno sprawdzeniem sprawności działania austriackiej służby zdrowia, lecz czymś nieco poważniejszym…
Przejechałem jedną z pętli, wieńczących królewskie odcinki Tour of Alps. Pięć i pół kilometra podjazdu na jednym z fragmentów pętli.
Ślad trasy Kufstein – cześć tour of Alps – Innsbruck
Do szczytu podjazdu udało mi się dojechać tylko dzięki świadomości jednej kwestii – że po każdym podjeździe powinien być zjazd, acz były momenty, gdy te przeświadczenie zaczęło chwiać się w podstawach. To są podjazdy alpejskie; kręte, długie, brutalne, które przepychać trzeba już tylko siłowo, bo kadencja tam niewiele znaczy. Niewielkie wodospady, piękne strumienie, dzikie zwierzęta, piękna przyroda, olśniewające widoki – to wszystko mi umknęło, bo zajęty byłem walką z koszmarnym podjazdem.
W końcu – po spędzeniu na podjeździe półtorej wieczności – dotarłem do szczytu. I jakże wielkie było moje zdziwienie, że ten szczyt jest oszukany; to po prostu bardzo mała przełęcz, która wypłaszcza się, skręca w lewo (tak!! tam już jest szczyt!!!), by po kilkumetrowym wypłaszczaniu znów dać ostro w górę…
Jak ja tam kląłem… rzecz jasna nie na głos, bo przy tak intensywnie pracujących płucach nie ma szans na prowadzenie żadnych konwersacji. W końcu, uchetany do granic szaleństwa, dotarłem do szczytu.
Tę chwilę chciałbym, byście znacznie, nienaturalnie wręcz rozciągnęli w czasie. Bo wyłonił się moim oczom widok dotychczas im nieznany. Zamarłem jak żona Lota. Pejzaż olśniewający w swojej przyrodniczej prostocie. Ponieważ widać „tylko” góry. Powoli przestawało dudnić serce, oddech przestał się rwać… przez pewną chwilę wyglądałem jak koneser w muzeum, podziwiający piękno dzieła, czyniąc to oczywiście z otwartymi ustami. Tyle że ja tymi ustami łapałem oddech. Przełęcz alpejska jednak nie jest tej klasy, co wzgórze w Bieszczadach…
Chwilę później zaczął się zjazd. I to już była zupełnie inna pieśń, także dla powonienia. Bo smród przegrzewanych klocków hamulcowych stał się moim znakiem rozpoznawczym Alp.
Gdy lecisz na karkołomnym zjeździe z prędkościami, przekraczającymi 70 km/h, słyszysz tylko szum opon – na nic innego w głowie nie ma miejsca, bo ta cała skupiona jest na panowaniu nad rowerem, gdy – prócz patrzenia do przodu na serpentynach w wysłuchiwaniu nadjeżdżającego samochodu (te z tyłu nie liczą się, nie ma szans, że któryś cię wyprzedzi, gdy pędzisz szybciej, niż one), bo przecież inercja wyrzuca cię z zakrętu aż na skraj lewej strony jezdni….
Gdy już unikniesz zderzenia ze spacerującymi hifligerami…
Możesz usłyszeć nieco odmienny, bo szytkowy odgłos roweru, który gwałtownie zbliża się z tyłu.
Jakoś daję sobie radę na zjazdach. Świadczą o tym choćby wyniki z Nowego Targu, gdzie – w przeciwieństwie do podjazdów- kręciłem całkiem przyzwoite czasy oraz choćby z Pierścienia Tysiąca Jezior (bardzo mocno pofałdowany) gdzie na zjazdach złapałem KOMa, lecąc 62 na ograniczeniu 40 km/h. Tak, wiem, nieładnie postąpiłem, przepraszam.
Ergo – zjazdy mi leżą, bo jestem wystarczająco ograniczony, by nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa i dodatkowo ciężki. Fizyka jest po mojej stronie. 
Od samego szczytu odczepiam się od kolegów – bez kręcenia nogami, to niepotrzebne – kładę się na ramę i drę w dół, jakby goniło mnie stado głodnych wilków.
60 km/h błyskawicznie zmienia się w 70, to znów w 73 km/h. Nadciąga agrafka – bardzo ostry zakręt, którego wyłaniającą się końcówkę kątem oka widzisz dużo niżej, niż jesteś – znaczy się, że jest bardzo ostry i długi. Z tyłu nagle pojawia się ów osobliwy szum; ktoś naciera jeszcze szybciej ode mnie.Smród rozgrzanych i ścierających się klocków hamulcowych jest już ci dobrze znany, wiesz też, że nie możesz pozwolić sobie na zblokowanie koła hamując – bo na rumowiskach skalnych, znajdujących się parędziesiąt metrów poniżej szans na przeżycie nie masz żadnych. Co jak co, ale zjazdy alpejskie żartami już nie są.
Ktoś pędzi. Mija cię z oszałamiającą prędkością, kładzie się ostro na prawo, dobijając do skrajni jezdni, natychmiast kładzie się na lewo i wchodzi w agrafkę tak szybko, że mimo iż zaczynasz ją metr za nim, już w jej połowie tracisz go z oczu. 
Gdy z niej wyjeżdżasz, natychmiast przecież nabierając prędkości, Leon van Bom – bo o nim mowa – jest już dziesięć metrów dalej, z dalszą tendencją oddalania się…
Lata spędzone w zawodowym peletonie (z sukcesami) jednak swoje robią. Wygrał wiele wyścigów, także jest medalistą mistrzostw świata.
Na dole podjazdu miał nade mną przewagę około czterdziestu – pięćdziesięciu sekund. A zjeżdżam względnie nieźle…
Pozostali byli daleko, daleko z tyłu.
Różnica taka, że on na stravie, na tym odcinku złapał 3 czas, ja mieściłem się w trzeciej dziesiątce.
Bezdyskusyjne jest także to, że nie ryzykowałem przesadnie. Pojechałem tam spełniać jakieś marzenie, stworzyć coś dla prasy i dla siebie, a nie wrócić stamtąd w sosnowym śpiworze, obitym aluminium. Nie mam też doświadczenia w jeździe po Alpach – on ma je wieloletnie. Nie znałem też roweru z wypożyczalni – on jechał swoim. Ja jechałem na 23 mm oponkach, już mocno zużytych, on na nowych szytkach.
Chapeau bas dla Leona – bo takie treningi jasno pokazują, ile dzieli nas od zawodowców; nawet tych, którzy opuścili zawodowy peleton kilka lat temu. Ale wytrenowani są nadal ponadprzeciętnie.
Z rundy tour of Alps ruszyliśmy w dalszą drogę do Innsbrucka, kontynuując objazd trasy przyszłorocznych Mistrzostw Świata.
Będę ten wyjazd opisywał w kilku oddzielnych tekstach, bo wrażeń mam zdecydowanie za dużo na jeden artykuł…

Komentarze