WIDDERSHINS, CZYLI NAJGORSZY MOŻLIWY SCENARIUSZ Z NAJLEPSZYMI MOŻLIWIE NOGAMI…

…CZYLI DLACZEGO ZOSTANĘ ALKOHOLIKIEM. 

TO NIE SCENARIUSZ HITCHCOCKA, W KTÓRYM WYPADAŁOBY POCZYNIĆ ODPOWIEDNIE NAPIĘCIE NA POCZĄTKU, BY PÓŹNIEJ JE TYLKO POTĘGOWAĆ, ZMIERZAJĄC DO NIEUCHRONNEGO FINAŁU. TO MÓJ ŻYWOT, WIĘC JASNE JEST, ŻE BÓJ O PODIUM UDAŁ SIĘ POŁOWICZNIE – TEGO, CO MIAŁEM POKONAĆ; POKONAŁEM, ALE MNIE POKONAŁ TEN, KTÓREMU MIAŁEM NIE DAĆ SIĘ POKONAĆ, ERGO – KOŃCZĘ SEZON NA 4 MIEJSCU KLASYFIKACJI GENERALNEJ. JEDNO MIEJSCE NA FINISZU WYŻEJ, I BYŁBYM NA PUDLE. NA FINISZU W ŻYRARDOWIE BYŁEM 4. REKAPITULUJĄC – DO DUPY.

Skoro napięcie, wzorem postkoitalnego już opadło, wypada nawiązać do kwestii pozostania alkoholikiem. W Żyrardowie, przy okazji naszego finałowego ścigania miał też miejsce wyścig służb mundurowych, a jedną z atrakcji, przygotowanych dla widzów była próba poradzenia sobie w slalomie między pachołkami, mając założone okulary, imitujące spory stan nietrzeźwości. Moi wielce szanowni koledzy, na których zawsze można polegać, zaciągnęli mnie w to miejsce, policjanci założyli mi google szacowane na półtora „promila” i ruszyłem w tan, będąc przekonanym, że wyjebię się na pierwszym pachołku, oczywiście niszcząc kupione za budżetowe pieniądze google. Trzy obroty w miejscu i…
Tor przeszkód pokonałem w tempie ekspresowym. Bez pomyłki. 
Po chwili zastanowienia policjanci założyli mi najsilniejsze google. Szacowane na 2,7 „promila”.Trzy obroty i…
Tor przeszkód pokonałem w tempie ekspresowym. Bez pomyłki.
Odnalazłem swoje powołanie.
Dopytywałem, czy wobec powyższego dostanę od policjantów zaświadczenie, że mogę prowadzić samochód z taką ilością promili, skoro tak dobrze sobie radzę, ale nie mieli przy sobie właściwych druczków.
A sam wyścig… nerwówka przed startem była wyjątkowa, bo to i wielki finał, i bardzo wysoka frekwencja przy równie beznadziejnej, deszczowej pogodzie, i też wyścig służ mundurowych, rozterki, kto jak pojedzie, i czy będzie wyżej w „generalce”. Ciśnienie było, oj było.
Założenie było brutalnie proste; musiałem być na pudle, wyprzedzając dwóch kolegów, z którymi walczyłem, lub być poza pudłem, ale wyżej od nich. Plan poczyniłem właściwy i wielce pożądany, gorzej nieco wyszło z jego realizacją.
Krótka rozgrzewka, bo i zimno, i mokro i generalnie jakoś tak wszystko w ciemnych barwach. Może to przez okulary, które przed startem pożyczył mi Michał, bo oczywiście swoich zapomniałem… rzecz jasna każdy wie, że nie chodzi o okulary.
Wiedzieliśmy, że trasa jest dość ciężka, techniczna, z fragmentami wąskiego i kiepskiego asfaltu, z ostrymi zakrętami na zjeździe z wiaduktu, z 90 stopniowymi zakrętami i sekwencjami zakrętów lewa – prawa następujących tuż za sobą. 
Od samego startu rozgorzała walka o to, by znaleźć się jak najwyżej, blisko czuba. Udało mi się to, jechałem długi czas w samej szpicy, niezależnie od przyspieszeń i kilku ataków. Wielkim minusem było to, że nie jechaliśmy szybko… w efekcie zjechaliśmy się z grupą mundurowych, i na drodze zrobiło się naprawdę ciasno…
I jak szczerze, całym sercem kocham naszą milicję obywatelską, jak i inną służbę mundurową, charakteryzującą się skrótowcem takim samym, jaki posiada popularna witryna internetowa, to w takiej masie ludzi, niekoniecznie potrafiących jeździć po linii, jechać było niezwykle ciężko. Zaczęło się bujanie, skakanie – rzec jasna bez informowania – lewa prawa, wyjeżdżanie poza trasę, wpadanie na pola, gubienie widelców i nie trafianie ręką w kalmkomanetkę, zaczęło się uskakiwanie przed kałużami, powodując natychmiastowy popłoch kolegów z tyłu i w rezultacie smród przegrzewanych klocków hamulcowych. Ostatnie 20 – 25 km to najbardziej chaotyczne kilometry bieżącego sezonu. Ręce non stop na cynglach, oczu na ułamek sekundy nie można spuścić z tego, co dzieje się z przodu, ktoś nagle znika z oczu, wyłaniając się chwilę później na poboczu, tyle że w pozycji horyzontalnej czy też nie zauważa barierek, wygradzających część trasy przed metą i kończy udział w imprezie w sposób na tyle spektakularny, co zarazem bolesny. Jednak mimo tego olbrzymiego chaosu udawało się cały czas trzymać czub peletonu, co było równie uciążliwe, jak walka o czub kolejki przy okazji kolejnego „czarnego piątku”. Aż do mniej więcej dziesiątego kilometra przed metą…
Jeden z zakrętów, zamieszanie, kraksa, nie wiadomo co głośniejsze – hamulce czy lecące w powietrze określenia, świadczące o wysokiej wyobraźni zawodników jeśli chodzi o zestawianie ze sobą najbardziej soczystych polskich przekleństw, ktoś łapie gumę komentując to równie niegrzecznie, acz w pełni zasadnie, kolega z prawej stwierdza, że wjedzie w kałużę, skracając lekko trasę, nie uwzględniając przy tym faktu, iż w kałuży nie było asfaltu… znikł mi z oczu dość szybko, widziałem jeszcze jego koło, wylatujące – wraz z rowerem – gdzieś na bok…
Było nerwowo. Było chaotycznie. Było niebezpiecznie. Było szybko. Ilość emocji w tym jednym wyścigu równała się statystycznie co najmniej trzem innym wyścigom. Były momenty, gdzie nad wynik stawiałem kwestię bardzo prostą – przeżyć, byle się to skończyło, byle dojechać do mety i odetchnąć chwilę od tej stałej nerwówki. O napiciu się z bidonu można było zapomnieć; raz chwyciłem, by się napić, zaczęło się bujanie i następne czterysta metrów przejechałem trzymając bidon jak niemowlak smoczek; ściskając go z całych sił zębami, by nie wypadł. Chwyciłem go, by go schować dopiero po dłuższej chwili, jak chwilowo uspokoiła się sytuacja w grupie.
Jednak uspokojenie peletonu to jak cisza, następująca nie przed burzą, a przed huraganem, rwącym wszystko z korzeniami. Uspokojenie trwało tyle, ile zajęło mi odłożenie bidonu. I jak poszła petarda… o rany, trzy ząbki w dół, brak obrotu, spadek jeszcze o jeden, trzeszczenie przerzutek słychać z każdej strony, słychać też coraz cięższe oddechy, ktoś puszcza koło, skaczę na lewe pobocze, wracam na drogę bo zaraz sekwencja dwóch zakrętów i prosta do mety, przedostatni zakręt wyłożony mokrym piachem, uważać, uważać, potem ostro w prawo, uważać, uważać, i do mety….
Ostatni zakręt pokonałem dość daleko w grupie. Oceniam na koło 25 – 30 miejsca. Lekko pofałdowana, ale prosta droga do mety, około 600 metrów…
Zacząłem drzeć. Twardo, ryzykownie, bo ciasno – skrajnie lewą stroną, jadąc samym przełamaniem szosy, ryzykując wypadnięcie z trasy, mijając zawodników. Lekki łuk w lewo pokonałem tak blisko krawężnika, że aż zacisnąłem zęby, przygotowując się do nieuchronnego, ale dzięki temu zyskałem nieco miejsca przy kolegach, których inercja wypchnęła nieco na prawo…
Rozpędziłem się. A że – całkowicie bez politycznej poprawności – miałem pod nogą (o czym świadczy KOM na podjeździe i szósty czas na dojeździe do mety), leciałem aż miło. W połowie peletonu zrobiła się luka środkiem – wpadłem w dziurę i poleciałem równo, zatrzymując się przed samą finiszującą czołówką…
Hamowałem. Finiszując. Nie miałem gdzie wcisnąć koła, co sprawiło, że kląłem niemożebnie, bo zaczynając taki finisz z jakiejkolwiek wyższej pozycji, efekt na mecie byłby proporcjonalnie wyższy… 
Na metę wpadłem czwarty.
Niedosyt pozostał olbrzymi. 
I jeszcze w nocy przebierałem nogami, przeżywając ów finisz, ale zaczynając go z nieco wyższego miejsca…

Komentarze