LIST OTWARTY DO MARKA CAVENDISHA, MARCELA KITTELA I JOHNA DEGENKOLBA, CZYLI GÓRSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA 2018

Highway to hell
IGRZYSKA OLIMPIJSKIE MAJĄ TAKĄ PRZYWARĘ, IŻ, ZAWIESZAJĄC NA TEN CZAS WOJNY I WSZELAKIE KONFLIKTY ZBROJNE, NAWIEDZAJĄ ŚWIAT LEDWIE RAZ NA CZTERY LATA. MISTRZOSTWA ŚWIATA ZAŚ (NIE WSZYSTKICH DYSCYPLIN) NAWIEDZAJĄ ŚWIAT COROCZNIE, JEDNAK TE ŻADNYCH WOJEN NI KONFLIKTÓW NIE ZAWIESZAJĄ. NA OKOLICZNOŚĆ PRZYSZŁOROCZNYCH MISTRZOSTW ŚWIATA W KOLARSTWIE SZOSOWYM, KTÓRE ROZEGRANE MAJĄ BYĆ W INNSBRUCKU (TYROL, AUSTRIA) PRZYSZŁA MI DO GŁOWY PROPOZYCJA NAPISANIA LISTU OTWARTEGO DO KILKU ŚWIATOWEJ KLASY SPRINTERÓW. POZA PETEREM SAGANEM, BO CZEGO BY O NIM NIE MÓWIĆ, TO PRZEWIDYWALNY W ŻADNYM WYPADKU NIE JEST…
Mark Cavendish w jednym z ubiegłorocznych wywiadów, niedługo po Mistrzostwach w Dausze(Katar), w których zajął drugie miejsce, powiedział, że ani razu później nie oglądał powtórki swojego finiszu. Dlaczego? A no dlatego, że zrobił wszystko najlepiej, jak mógł zrobić, nie popełnił żadnego błędu, zafiniszował perfekcyjnie wręcz, a i tak przegrał. Po prostu Sagan tego dnia był nie do ogrania.
Drogi Marku, Marcelu, Johnie; w przyszłym roku nie grozi żadnemu z Was, sprinterów, powtórka z rozrywki. Sugerowałbym wręcz przekartkowanie kalendarza przyszłorocznych startów UCI w poszukiwaniu dowolnego, płaskiego wyścigu, rozgrywanego tego samego dnia. Lub też zaplanowanie na ten czas pobytu na dowolnej, hiszpańskiej plaży, celem regenerowania organizmu po przedwcześnie zakończonym sezonie. 
Bo trasa przyszłorocznych Mistrzostw jest zabójcza – jest to trasa górska, z sumą przewyższeń przekraczająca pięć tysięcy metrów. Są ciężkie, długie podjazdy, są też i krótkie, ale ekstremalnie strome. Nie do końca przekonuje mnie tłumaczenie, że to „ledwie” półtora km więcej, niż tegoroczna trasa z Bergen – bo trasa z Bergen była cała pofałdowana, i wiodła jedną pętlą, na której uzbierało się około 3600 przewyższenia, ale nie było ekstremalnych stromizn. Trasa mistrzostw w Innsbrucku zaczyna się w Kufstein i wiedzie do Innsbrucka – po trasie jest oczywiście non stop podjazd – zjazd, ale prawdziwa „zabawa” zaczyna się w okolicach Innsbrucka. Tu peleton (wolne żarty, niewielkie grupy zawodników) dotrze mocno porozbijany, i zetknie się z dwoma germańsko brzmiącymi nazwami. I o ile pierwsza – Igls – nie spowoduje jeszcze paroksyzmów bólu i grymasów twarzy u bardziej doświadczonych klasykowców i „puncherów”, o tyle druga z nich – Gramartboden – wywoła je z pewnością.
Dojazd z Kufstein do Innsbrucka to około stu kilometrowa trasa. Bardzo mocno pofałdowana; część jej trasy bowiem pokrywa się z jednym z etapów Tour of Alps. Jednak im bliżej Innsbrucka, tym rzeczywistość przedstawia się gorzej… bo zawodnicy w pierwszej kolejności wjadą na sześć pętli na południe od Innsbrucka (23,9 km) by potem „poprawić” jedną, na północ od Innsbrucka (31 km).
I tu chciałbym napisać kilka słów właśnie o tej drugiej pętli, z wieńczącym ją podjazdem na Gramartboden. 
Bowiem to był pierwszy przypadek w moim życiu, gdy zsiadłem z roweru, utraciwszy odrobinę równowagę podczas wspinania się na tą „sztajfę”. A na takim podjeździe ciężko jest ruszyć pod górę z miejsca… Cały podjazd ma ok trzech kilometrów długości. I o ile cały podjazd jest ciężki, wąski, kręty ze średniej jakości asfaltem i – najpewniej – brakiem możliwości przejazdu samochodów, o tyle jego środkowy odcinek jest koszmarem, prześladującym sprinterów…
Środkowy odcinek bowiem przekracza 25% stromizny. Jest to ściana.
Kiedyś nie wierzyłem w opowieści, że możliwe jest na pewnych podjazdach, przy splocie pewnych okoliczności, przewrócić się na rowerze do tyłu – na plecy. Na bok i owszem, ale na plecy? Bzdura.
Nie jest to żadna bzdura. Gdy stromizna, niektórzy twierdzą, że w szczytowym momencie sięgająca 27% spycha cię na sam tył siodła, gdy nogami pchasz do przodu, nie w dół, gdy możliwy jest jedynie chwyt górny i siłowe przepychanie korby raz po raz, to siła szarpania ciałem jest tak duża, że przednie koło zwyczajnie traci oparcie (cały punkt ciężkości jest przesunięty do tyłu). I w ten sposób podrywa się lekko do góry. Stracisz równowagę; i masz babo placek, leżysz kołami do góry. 
Zatrzymałem się tam, by zrobić zdjęcie z DD (słynnym diabłem z Tour de France, przywiezionym tam celowo na nasze spotkanie). To, że nie dałem rady potem ruszyć pod górę, to jedno. Ale to, że schodząc z roweru zacząłem się zsuwać w dół, to drugie… dopiero wbicie buta w ziemię na poboczu położył kres kiepskiej imitacji slalomu giganta.
Podjazd jest koszmarnie wręcz wymagający. I niezależnie od przełożenia; nie ma szans, by którykolwiek sprinter wytrzymał tam tempo górala. Gdy już dotarłem na samą górę, zsiadłem z roweru. Oparłem się o samochód. Wypiłem dużo wody, gdy już przestały mi się trząść ręce i spazmatycznie skakać płuca. W udach i łydkach miałem dziwne tiki.
Ten podjazd, zaserwowany zawodowcom niedługo przed metą, będzie ich kaźnią. Bo stamtąd jest już tylko trudny technicznie zjazd – po wąskich drogach, sporo zakrętów, nienajlepsza nawierzchnia (acz jest szansa, że będzie wymieniona), dojazd do mostu, i długa prosta do mety, usytuowanej między zamkiem a teatrem niemalże w centrum Innsbrucka.
Zakładając, że w dotarciu do mety nie przeszkodzi ów podjazd…
Ma on swoją oficjalną nazwę kolarską. Higway to Holl.

Komentarze