ŻTC WARKA, CZYLI AMSTEL GOLD RACE (ZWANY PIWNYM WYŚCIGIEM) W NASZYM RODZIMYM WYDANIU


SKRÓCONE DIDASKALIA ZAMIESZCZAM NA POCZĄTKU (PRZECIEŻ DO KOŃCA I TAK NIKT NIE DOCZYTA); ICH ZNACZENIE JEST NIE DO PRZECENIENIA. KLIMAT – MAŁOMIASTECZKOWY, ACZ DOŚĆ ESTETYCZNY RYNECZEK, WYŁOŻONY KOSTKĄ (OD RAZU WŁĄCZYŁY MI SIĘ REMINISCENCJE Z PARYŻ ROUBAIX), MIŁE DLA OKA BUDYNECZKI I… DZIESIĄTKI, LEŻĄCYCH, SIEDZĄCYCH I STOJĄCYCH, DOTKNIĘTYCH POZOSTAŁOŚCIĄ POMROCZNOŚCI JASNEJ AUTOCHTONÓW. POCZUŁEM SIĘ JAK U SIEBIE

Żeby nie było – do ubarwiających lokalny koloryt wszelkiej maści pijaczków nie mam nic; zwróciłem na nich uwagę z innego, niż socjologiczny, powodu. Stawiłem się w Warce dość wcześnie, zależało mi na sprawdzeniu końcówki wyścigu z różnych perspektyw (pieszej, rowerowej z małej, dużej tarczy) co mogło zaowocować na finiszu. Idąc na rynek, na samym jego wejściu, stała niezwykle reprezentatywna grupa „panie kierowniku, poratujesz pan złotówką?”. Idę między nimi – jeden spał na ławce, jeden kończył właśnie wysikiwać na murku symbol, podobny do klasycznych runów, trzech przesiadywało na pokruszonych schodkach kamienicy, jeden – stojący – dłubał w nosie i coś głośno perorował pozostałym. Przy nich stały akcesoria, z powodu których rzeczka dochodów z akcyzy alkoholowej do budżetu państwa jeszcze nie wyschła. Tychże powodów słusznej objętości stało tam bez liku, wszelkiej mocy i rodzaju. Nie zwróciłbym uwagi na to, co perorował ten stojący, gdyby nie a) czynił to z teatralną wręcz emfazą i emocją, b) przemawiając dłubał w nosie, co samo w sobie jest sztuką, c) przechodziłem blisko niego, więc poczułem, iż jego oddech spowodować mógłby samozapłon ściółki leśnej. Dopiero na końcu zwróciłem uwagę na padające słowa, zaskakujące w przytoczonym kontekście. Bowiem, zapierając się pod boki, rzekł:
Czy wy wiecie, co to jest do cholery jechać ze średnią czterdzieści? CZTER-DZIEŚ-CI, (dodał akcentując), kilometrów na godzinę!!!, wieńcząc wypowiedź kilkoma kalumniami, których litościwie już nie przytoczę.
Zatrzymałem się w – dosłowne – pół kroku.
Mówił o nas. O kolarzach.
Wzruszyłem się, dyskretnie przecierając uronioną łezkę. 
Skoro tak dzień się zaczął, bojowo nastawiony poszedłem sprawdzić, jak wyglądać będą ostatnie, techniczne metry rywalizacji, czyli gdzie może nastąpić możliwość najbardziej widowiskowego wygrzmocenia się.
Do startu tradycyjna nerwówka, acz rozgrzewając się przejechałem ów ostatni podjazd pięć – sześć razy, zastanawiając się jak najlepiej go „ugryźć”. To ostra – sięgająca 9% ścianka, ale bardzo krótka; taką jeszcze jestem w stanie podjechać szybko „siłą”. Dłuższy zaś podjazd podobnej stromizny powoduje, że tracę przytomność…
Jako że było ciepło, przed samym startem podlałem klomb, stojący na poboczu i ruszyliśmy. Kostka, dwa zakręty i już lecimy pełną prędkością do sekwencji dwóch rond. Tam trzeba uważać – wysokie krawężniki, duża prędkość – łatwo o przygodę. Już na pierwszej rundzie poszła akcja, od peletonu – mimo zabójczej prędkości, z jaką jechaliśmy – skoczyła do przodu siódemka z m.in Rafałem i Mirkiem, więc za wskazane uznałem podłączyć do wielce szanownego grona żwawych emerytów, co też niezwłocznie uczyniłem. Odskoczyłem z peletonu, dospawałem do ucieczki… która przestała pracować i wszystko się na powrót zjechało. Długa prosta – na pełnej prędkości – skręt w prawo i odcinek bardzo słabego asfaltu. Tam – z wiatrem – lecieliśmy niemal 60 km/h. Pierwsza runda pokonana ze średnią, oscylującą w granicach 42 km/h, więc było szybko. W zasadzie było wszytko; ranty, wachlarze, ostre szarpnięcia… działo się.
Dojazd do pierwszego podjazdu do mety potraktowałem rozpoznawczo. Szybko w lewo, po chwili ostro w prawo i zaczyna się ścianka. Z lekką niepewnością (Rafał, nie krzycz!) zacząłem się pod nią wbijać… i szło bezproblemowo. Szybko, mijałem kolegów, jadąc twardym obrotem. Stroma, ale krótka – dało się wjechać niemal na prędkości. Wiedziałem, że taki podjazd, rodem z klasyków, mnie nie pokona, wszytko zależało od ustawienia na ostatnim kilometrze od mety, bo już pewne było, że nie pójdzie żadna ucieczka. Po prostu jechaliśmy za szybko.
Jednak na podjeździe grupa mocno się naciągnęła; dwa ronda, jedzie bardzo rozwleczony wężyk zawodników, ja nadal w czubie. Na długim wylocie z Warki znów rozsypała się praca w czubie – byłem na prowadzeniu, więc niemal nieświadomie jechałem w solowej ucieczce. Troszkę tak pocisnąłem, ale z pełną i tak świadomością, że złapią; tempo było na odjazd za wysokie. 
Do czterdziestego któregoś tam z rzędu kilometra wszytko się względnie układało. Pilnowanie czuba, praca z młodzieżą na zmianach (znów Łukasz szalał w czubie), odpieranie pojedynczych, zapoznawczych skoków, fajnie ustawiane rantów.
Nagle, dość skończyć na tym, by powiedzieć, że zupełnie niespodziewanie, mocno wstając z pedałów za zakrętem, by nabrać prędkości, poczułem niesamowite uderzenie w udo. Skurcz. Nigdy; przenigdy odkąd jeżdżę, nie przeżyłem takiego strzału. Udo, tuż nad kolanem zaczęło żyć własnym życiem, całkowicie niezależnym ode mnie. Skakało, rwało, szarpało, usztywniało się. Natychmiast (jadąc w czubie) zjechałem zupełnie od lewej, w panice próbując masować nogę. Piekło. W oczach miałem już odpadnięcie z peletonu, bo z każdym metrem traciłem dystans do czołówki. Przez krótki moment, gdy wyprzedzał mnie wachlarz, zjechałem na pobocze, nie mogąc kręcić korbami. Dramat. Kanał i siedem metrów mułu. Pierwsze oznaki paniki; nie tyle związane z nogą, ile z wypadnięciem z wyścigu po raz pierwszy w wyniku uderzenia skurczy. Starzeję się, ale to truizm. Jadąc lewą stroną drogi zwalniałem; grupa mnie powoli przechodziła, a zaczynając pedałować natychmiast usztywniało się udo. Skurcz był na tyle silny, że widziałem, jak mięsień pracuje całkowicie bezwiednie; ruszał się pod skórą niczym powłoka wulkanu przed erupcją. I takie też miałem odczucie; że pod skórą powstało nowe życie, które przepoczwarza się, dążąc do uzyskania niepodległości. O rany, jak ja przed te najbliższe kilometry cierpiałem…
Zacząłem mocno bić się po udzie. Próby utrzymania prędkości okupowane były natychmiastowym cierpieniem wcale już nie młodego Wertera, zaś próba podniesienia się na pedałach natychmiast przeradzała się w paroksyzm bólu.
Oczyma wyobraźni już widziałem wchodzącego pieszo siebie samego na metę, kilka minut za peletonem, trzymając się roweru i przeżywając skrajne upokorzenie na oczach widzów; zaznaczyć trzeba, że na podjeździe stało w cholerę ludzi, i każdy nadzierał się jak mógł, kibicując nam.
Peleton mnie minął. Biłem nogę tak mocno, jak czasami Nacer Bouhanni swoich rywali na finiszu,ustawicznie myląc dyscypliny (amatorsko jest również bokserem…), że z boku musiało to wyglądać jak podręcznikowy przykład mało wysublimowanego masochizmu.
Nagle, z oszałamiającej prędkości 16 km/h, przełykając łzy wściekłości, ruszyłem. Powoli. Ospale. Ruszyła. Maszyna. Wstać z pedałów nie było szans; próba podniesienia się kończyła się natychmiastowym knockdownem i odliczaniem do ośmiu, więc na siedząco ruszyłem w pogoń. Cudem, nazwanym przeze mnie na zasadzie licentia poetica „cudem nad Pilicą” udało dość mi się do czoła.
Niestety, tam zaczęło się już straszne bujanie, skakanie, szarpanie i przeskakiwanie z koła na koło. Zrobiło się mocno nerwowo.
Ostatnie kilometry to walka ze skurczem oraz próba utrzymania pozycji – ciężko było się przepchnąć do czoła, bo jak zwykle na czele nagle usiłuje znaleźć się cały peleton i zaczyna się straszliwy młyn.
Kilometr. Szarpanie, czarowanie, peleton szaleje lewa prawa; usiłuję się przeciskać, ale wstać nie mogę, ktoś atakuje, peleton przyspiesza gwałtownie, ja znów na siedząco kontruję, noga boli piekielnie, czekam tylko mety by rozluźnić nogę, zakręt szybki w lewo, wchodzę bardzo szeroko i szybko odbijając ileś tam pozycji. Nie mogę gwałtownie uderzyć w korby, więc przyspieszam z twardego, na siedząco. Luka, skaczę na skrajne lewo bo zaraz ostry zakręt w prawo, składam się i zaczynam rozkręcanie do podjazdu.
Całkowicie niestety przegapiam kolegę z mojej kategorii (nieznany mi) który finalnie wskoczył na podium, ale kilka metrów przed sobą widzę Jakuba i Mirka, walczących ze sobą. Zwalniam (hamuję na podjeździe!!!!) bo przede mną walczy czwórka, rozsunięta na niemal całą szerokość dróżki, ale tu pomaga mi dziki wrzask publiczności, niczym oczekującej na publiczną, średniowieczną egzekucję, nadal z twardego obrotu przechodzę ich prawą i zjeżdżam do środka – ryzyka zajechania drogi nie było, bo jechałem od nich znacznie szybciej. Wyprzedzam jadących lewą, ostry zakręt w lewo, ledwie mieszczę się przy krawężniku i zaczynam dochodzenie ostatniej dwójki, dzielącej mnie od liderów.
Kończę na czwartym miejscu, mając pełną świadomość, że nic więcej z tego wyścigu już nie byłem w stanie wycisnąć…
Od razu za pierwszym zakrętem za metą zszedłem z roweru i usiłowałem naciągnąć pulsujący mięsień…
Świadomość, że klasyfikacja generalna cyklu rozstrzygnie się na ostatnim wyścigu, za tydzień w Żyrardowie, może przynieść dwa rozwiązania. Albo totalną mobilizację, albo też przesadne napięcie, i w rezultacie nie wiadomo jaką taktykę jazdy.
Albo generalkę zakończę na czwartym, albo na trzecim miejscu. Lub na niższym, jak spieprzę ostatni start, ale tego nie biorę pod uwagę.

Komentarze