TEN DZIEŃ PRZYWITAŁ NAS ULEWĄ, W TYM WIETRZE SYFU Z LISTOPADA…CZYLI DESZCZOWE KRYTERIUM

CYTAT Z DZIEWCZYNY BEZ ZĘBA NA PRZEDZIE PRZYSZEDŁ MI DO GŁOWY W CZASIE ROZGRZEWKI, ACZ SAMO TO SŁOWO PASOWAŁO W TYM WYPADKU JAK PIĘŚĆ DO NOSA. W TAKIM DESZCZU I CHŁODZIE NAZWANIE JAZDY ROZGRZEWKĄ ZAKRAWAŁO NA KPINĘ. ZROBILIŚMY Z MIRKIEM TRZY RUNDY, PO CZYM ZMARZNIĘTY I PRZEMOCZONY DO SAMEJ POWIĘZI CZEKAŁEM NA START RYWALIZACJI. LAŁO NIEPRZERWANIE, CO ZMUSZAŁO DO WZMOŻENIA UWAGI, BY PRZEBIEG RYWALIZACJI – ZWŁASZCZA NA ZAKRĘTACH I PRZEJŚCIACH DLA PIESZYCH NIE NABRAŁ DODATKOWYCH WALORÓW ARTYSTYCZNYCH Z POGRANICZA EKWILIBRYSTYKI KASKADERSKIEJ
Jak na lato warunki pogodowe typowe – chłodno, koszmarnie wieje, leje i do domu daleko – frekwencja wobec powyższego była przewidywalna, czyli znikoma. Jak rzadko, dźgając po oczach brakiem kultury i poszanowania zasad (nas, cyklistów zasady przeca nie dotyczą) poganialiśmy sędziów, by szybciej nas puścili, bo trzęsące się łapy i ziębnące stopy w chlupiących od nadmiaru wody butach skutecznie rozbudzało ambicje. Głównie te, zmierzające do jak najszybszego rozgrzania się jazdą. Nauczony doświadczeniem z MP w Serocku przy zacinającym deszczu zostawiłem okulary w domu, by nie stracić drugiej pary; wszak podczas deszczu okulary stają się wysoce nieatrakcyjne widokowo, co sprzyjać może realizowaniu niewskazanych instynktów autodestrukcyjnych. Niezauważenie zakrętu przy 48 km/h może zaboleć (jak w słynnej scenie wypadku samochodowego z Paragrafu 22 Hallera; kierujący wzruszając ramionami stwierdza „zapomniałem skręcić”. Był pijany). Starter zaczął odliczać do startu, ja zaś powiedziałem Irkowi, że startujemy w przeciwną stronę, niż staliśmy, on odpłacił mi uzasadnionym spojrzeniem pełnym politowania i ruszyliśmy. Cóż, próba pozbycia się z peletonu jednego kolegi zgodnie z zasadami fair play barona de Coubertina nie powiodła się. Karma do mnie wróciła na samym starcie, bo przechłodzone stopy miały problem z wpięciem się w zatrzaski, straciłem kilka pozycji, więc od samego startu nadganiałem.
Jako że peleton nie był specjalnie gęsty, szybko doszedłem do czuba. Początek jechaliśmy spokojnie, bo takie też było poczynione na starcie ustalenie – nie wygrzmocić się na pierwszych dwóch zakrętach. Ów pierwszy zakręt, szybki – bo dojeżdżało się z wiatrem – przejechaliśmy dość zachowawczo, a i tak rozległy się tu i ówdzie ostrzegawcze okrzyki. Lewy krawężnik zbliżał się nad wyraz szybko, więc dbając o bezpieczeństwo zgromadzonych oraz mając na uwadze zasady BHP panujące w peletonie, na początku drugiej rundy szarpnąłem jak trzeba, by ów peleton nieco odchudzić. Przecież jak jedzie mniej osób, jest bezpieczniej…
Szarpnąłem na tyle, że już po zakończeniu rywalizacji Mirek stwierdził, że przez chwilę pomyślał, że chcę pojechać na solo. Nie, nie chciałem jechać na solo z jednego tylko powodu – przeciwległej prostej, gdzie było ostro pod wiatr i lekko pod górkę. Tam w pojedynkę można było się usmarkać i w rezultacie stracić wyrobioną przewagę. Szarpnąłem na tyle, że nasza grupa odchudziła się do czterech osób, i takim oto kwartetem, uciekając, pokonywaliśmy kolejne deszczowe kilometry. W takiej też konfiguracji dojechaliśmy aż do samej mety.
Co i rusz trzeba było przecierać mokry pysk szmatą (to znów z Kazika, jasne, że żaden z nas szmaty nie miał przy sobie), i rzadka to była sytuacja, gdzie prowadząc ów osobliwy zastęp czterech jeźdźców najmniej obrywało się po pysku – bo waliło tylko z nieba. Jadąc na czyimkolwiek kole obrywało się rykoszetami z każdej strony. Błotniki w domach pozostawiali…
Pracując we czterech jechaliśmy dość zgodnie na zmianach (co oczywiste bynajmniej nie jest), kręcąc bardzo podobne czasy okrążeń, unikając gleby i po pewnym czasie dublując kolegów. Zawody, mimo formuły kryterium, rozgrywane były jako zwykły wyścig (okrążenia nie były punktowane) więc nie walczyliśmy na skądinąd i tak niebezpiecznym finiszu, oczekując na kreskę. Tempo było wysokie, ale raczej nie szarpane, nikomu nie zależało na ujechaniu się jak na innych, punktowanych wyścigach. Ten po prostu chcieliśmy przejechać względnie bezpiecznie.
Tak zwany międzyczas wyścigu to stałe przecieranie zachlapanych deszczem oczu. Piasek w zębach chrzęścił mi przez dwa dni.
Na ósmej rundzie, po długim czasie jazdy we czterech z jednej kategorii (jasne było, że jeśli w takiej konfiguracji dojedziemy do mety, to jeden z nas zostanie poza podium) Jakub rzucił, że bierze w tej sytuacji brąz, niesłusznie zakładając, że Mirek i ja go objedziemy.
Co ciekawe, mimo że było to rzucone tylko na przysłowiowego wabia, zapadło mi to w pamięć.Jakub bowiem dysponuje niezłym sprintem, Mirek jest sprinterem bardzo dobrym…skoro więc Jakub rzucił coś takiego, należało mieć to na uwadze…sam pozbawił się w ten sposób pewności siebie, czego czynić nie powinien.
Ostatnie okrążenie rozpoczęliśmy w przyzwoitym tempie, ale już po chwili współpraca zaczęła się sypać, bo każdy chciał oszczędzać siły przed finiszem. Jechało z nami jeszcze dwóch złapanych kolegów ze starszej kategorii, zdublowaliśmy ich, ale niedługo przed finiszem odjechaliśmy im.
Ostatni kilometr to tradycyjne kolarskie szachy – z tyłu byliśmy niezagrożeni, więc tempo spadło i każdy spoglądał, kto pierwszy nie wytrzyma nerwówki i zaatakuje. Istotne było to, że na trzysta – czterysta metrów przed metą był dość ostry zakręt; kto wchodził na nim na lepszej pozycji, miał otwartą drogę do mety. Zaś – ciekawostka – tuż za metą był ostry zakręt, co generalnie nie jest zbyt dobrym pomysłem – gdzieś przecież wypadałoby tą prędkość wytracić (na mecie liczniki pokazały nam 59 km/h…).
Pierwszy, ze sto metrów przed ostatnim zakrętem, skoczył Jakub. Skoczył bardzo mocno, był to już typowy atak na metę. Tuż za nim jechał szczwany lis Mirek, zareagował natychmiastowo, goniąc Jakuba, ja zaś musiałem zjechać z lewej strony drogi, więc czas mojej reakcji oraz łuk, po którym wszedłem w zakręt spowodował, że na wyjściu traciłem do prowadzącej dwójki około dziesięciu metrów.
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, ostatnie trzysta metrów, rozciągnięte w czasie jak w filmie, puszczonym w zwolnionym tempie, pamiętam lepiej, niż cały wyścig. Przed sobą widziałem wypięte kupry walczącej dwójki; szli bardzo blisko siebie, zbliżając się do mety, zaś ja z niewielkim opóźnieniem w stosunku do nich – nabierałem prędkości, dochodząc ich jednak sukcesywnie w tempie nie przynoszącym wstydu. 150 metrów przed metą Mirek obejrzał się – zobaczył, że nieco tracę – i skupił się na walce z Jakubem.
Zagiąłem się straszliwie i na ostatnich stu pięćdziesięciu metrach – doszedłem ich, wybierając niestety ciaśniejszą, lewą stronę (byłem po lewej stronie szosy; przejazd na prawą byłby po prostu dłuższy) i na ostatnich metrach wyskoczyłem przed Jakuba. Do Mirka miałem stratę tak minimalną, że tuż za metą już ja byłem... ale to znaczenia najmniejszego nie ma, meta jest tam, gdzie jest, a nie o dziesięć centymetrów dalej i kropka.
Cóż, sprint rozpoczęty o jeden obrót korbami za późno… 
Mimo że nie było to istotny z naszego punktu widzenia wyścig, to niezwykle istotne było to, że w rozgrywce sprinterskiej jakoś potrafię sobie poradzić…
Pasują mi ciężkie, „wyniszczające” warunki sprintu. Wietrznie, pod lekką górkę… tym razem się nie udało.
Drugie miejsce w i tak stosunkowo ciężkim wyścigu; nie mam miernika watów, ale Mirek powiedział, że to był drugi z najcięższych (pod względem watów właśnie) wyścig w tym sezonie. 
Zaś niewiele po nas, jeden ze zdublowanych chłopaków wygrzmocił się. Lekko, ale już znaczny odcinek za metą. Cóż, rozproszenie w najgorszym możliwym momencie…

Komentarze