CZAS TO NAJLEPSZY SĘDZIA, CZYLI JAZDA NA CZAS W RZEKUNIU. RELACJA

OD ZAWSZE TWIERDZIŁEM, ŻE MINUTA MINUCIE NIERÓWNA A CZAS JEST POJĘCIEM WZGLĘDNYM; W ZALEŻNOŚCI, PO KTÓREJ STRONIE DRZWI TOALETY STOISZ, TA SAMA MINUTA ZNACZNIE ROZCIĄGA SIĘ W CZASIE. TAK SAMO JEST Z JAZDĄ NA CZAS. RÓWNIEŻ PIERWSZY I OSTATNI KILOMETR NIE MAJĄ ZE SOBĄ NIC WSPÓLNEGO, JEŚLI CHODZI O POKONANY DYSTANS…
Słońce, mające to najwyraźniej w swojej naturze, wstało wcześnie rano, ledwie przebijając się przez zasnute sinymi chmurami niebo. Rozsunięcie zasłon, jak i w sumie samo otwarcie oczu, było bolesnym błędem; niebo wyraźnie planowało spaść nam na głowy, było rześko (eufemizm od zimno) a samochód na parkingu był daleko, przez co był taaaaaki malutki. Poranny chłód nie wpłynął jednak na dywagacje co do wyboru ciuchów rowerowych; zabrałem ze sobą samą koszulkę i spodenki, przecież ostatnie dni były gorące, a do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja.
Dalszy ciąg zbierania się na zawody jest nie tylko oczywisty, co wręcz nudno przewidywalny – kawa, siku, śniadanie, siku, spakować kask. I buty. Wrócić z klatki na siku. Wrócić po rower. Po skapowaniu roweru wrócić na siku i już można jechać. Celem pełnej mobilizacji – Rzekuń, indywidualna jazda na czas.
Z tą czasówką mam pewne porachunki do wyrównania; niestety stan ów się nie zmienił i wyrównanie to przesunięte zostało na 2018 rok. Byłem tam w 2015, chwilę po come back`u na rower. Przejechałem wówczas tą samą trasę w 17:42. Dla niewtajemniczonych – żenujący wynik. W 2016 roku byłem połamany, więc odwiedziłem Rzekuń, kibicując Rafałowi, i szykowałem się na 2017. Przejechałem 10 km wietrznej i technicznej trasy w 14:24. 
Jechałem w kierunku Ostrołęki w dość bojowym nastawieniu i będąc względnie zmobilizowanym; całe szczęście nie na tyle bojowym, by nie zauważyć czającego się w polu kukurydzy radiowozu z radarem. Ostrołęka, zaraz Rzekuń – i już przebrany przygotowuję się do wstępnego rozpoznania przeciwnika – znaczy się trasy. Rozpoznanie przesunęło się o prawie 20 minut, bo karta od samochodu w czasie przebierania się wysunęła się z kieszeni i spadła pionowo między fotel a wykładzinę, stając się natychmiast kameleonem. Chwilę przed planem pożyczenia z serwisu kompletu kluczy i rozebrania całego samochodu na części pierwsze, udało się ją namierzyć. Rzecz jasna wszystko okraszone było adekwatnym do sytuacji, wysoce kulturalnym słowotokiem.
Rozpoznanie trasy zburzyło poczynione wcześniej, dość naiwne jak się okazało, założenia strategiczne. Wiał paskudny, chaotyczny wiatr. Sześć zakrętów plus nawrót, dwa odcinki słabego asfaltu i zawodnicy na rowerach MTB puszczani wraz z nami – szosowcami – podniosło skalę trudności nieco wyżej. 
Co ciekawe – rozpoznanie trasy, w zwykłej koszulce, ot – takie swobodne, luźne kręcenie wykonałem w czasie takim, jak dwa lata temu przejechałem wyścig. I nawet nie przyspiesz mi oddech…
Chwilę później przejechałem trasę raz jeszcze – tym razem zwracając baczną uwagę na korzenie, wypychające asfalt oraz na zwężkę z dwoma przypadkowo wylanymi taczkami asfaltu w fatalnej imitacji łat, które zostały lekko udeptane i ubite łopatą. Wystawały nad pozostałą część asfaltu ledwie o jakieś cztery centymetry. Na tej właśnie rozgrzewce lekko zestresował mnie jeden z mocnych kolegów – wyprzedził mnie z taką prędkością, że uznałem za niezdrowe gonienie go. Lecz już godzinę później, w czasie rywalizacji, dołożyłem mu dwie minuty.
Trzeci przejazd trasy to już próba testowania i mocna rozgrzewka – wraz z Rafałem. Jako że wcześniej zgłosiliśmy się do Gmocha z prośbą o wytyczne taktyczne, podesłał nam plany i skrzętnie je realizowaliśmy.

Od tego momentu potoczyło się szybko; stres rósł wprost proporcjonalnie do skracającego się czasu do startu, częstotliwość odchodzenia za potrzebą rosła jeszcze szybciej, gdy upewniliśmy się co do dokładnej godziny startu kręciliśmy bez przerwy, by nie ostygnąć.
W końcu nadejszła wiekopomna chwila.
Tradycyjnie w tym miejscu zapytałem, czy zdążę na papieroska i czy na pewno jedziemy w tą stronę (pokazując rzecz jasna w przeciwną) i zaczęło się odliczanie ostatnich piętnastu sekund. Wyrzuciłem bidon – to przecież 10 km, nawet nie będzie czasu się napić.
Start!!!, jeszcze spokojnie, by się wpiąć, wstać… i ogień. Pierwszą osobę na MTB wyprzedziłem w obrębie czterystu metrów od startu. Nogi już zaczęły piec, płuca słuchać było w całym województwie i tylko resztki świadomości pozwalały pilnować prędkości.
Z samej jazdy nie da się wiele zapamiętać; jazda sprowadza się do jak największego automatyzmu, nie zwracania uwagi na ból nóg, zwracanie uwagi na wyprzedzanych oraz na nierówności na drodze. Wiało. Dość mocno wiało – po skręcie w prawo prędkość gwałtownie spadła – przez około kilometr nie przesadzałem, bo czułem pierwsze trzy w nogach, a przy takim oporowym wietrze przesadna walka wcale nie musi pomóc. Wyprzedzałem – co było dość ciężkie, bo dysproporcja prędkości między szosą a MTB jest znaczna; jedna z koleżanek odbiła w lewo przed nierównością drogi, nie spojrzała oczywiście za siebie, jechała jakieś 25 km/h, ja jechałem niemal 50 km/h, więc nie mając wyjścia objechałem ją prawą stroną, nierównościami.
Dwa zakręty, słynny „mostek” z tragicznym fragmentem nawierzchni i dojazd do nawrotu. 
Nawrót, ostrożnie, by nie wpaść na pobocze – i ostre przyspieszenie. Doszedłem jednego kolegę na szosie – wyprzedziłem. I to był jeden z nieczystych momentów czasówki. Mimo zakazu draftingu, ów złapał koło i trzymał się mnie przez niemal dwa km. Dwukrotnie zwróciłem mu uwagę; tylko wzruszył ramionami. 
Wkurzył mnie.
Tak się nie robi, to nie fair, to czyste, klasyczne chamstwo. 
Depnąłem. Mocno. Ile sił jeszcze zostało.
Zostawiłem go za sobą, zacząłem dojazd do mety.
Ostatnie 300 metrów pokonałem bezwiednie, wstając i finiszując, choć ponoć tak się nie robi – wówczas już świadomość nie działała, jechało się wyłącznie instynktem.
14.24 na 10 km w wietrznych warunkach, bez specjalistycznego roweru.
Długi czas po ogłoszeniu wyników byłem w lekkim szoku – nie docierało do mnie to, że mogłem zwyciężyć w kategorii. Przecież było tylu koni. Jednak wydrukowane tabele przekonały niedowiarka – tak, w kategorii byłem pierwszy.
Do momentu odczytania kolejnych miejsc na podium.
Okazało się, że byłem drugi. Zawód? Tak, tyle czasu było pierwsze miejsce.
A między pierwszym a drugim miejscem jest prawdziwa przepaść.
I nie mam na myśli tych kilkunastu centymetrów wysokości podium.

Komentarze