CHCIAŁBYM MIEĆ MULTIPLĘ, CZYLI ODMIENNE STANY ŚWIADOMOŚCI W TRAKCIE CZASÓWKI

JEDEN Z NIEZWYKLE EMOCJONALNYCH I LUBIANYCH PRZEZE MNIE REFRENÓW ROZPOCZYNA SIĘ OD SŁÓW „DELETE THE PAST, EVERY STEP IS PURE, DELETE THE PAST, FROM HERE, FORWARD”. JAK W WIĘKSZOŚCI TEKSTÓW INTERPRETACJA LEŻY W GESTII SŁUCHAJĄCEGO, JEDNAK TE DOKŁADNIE SŁOWA GRAŁY MI W GŁOWIE, POMAGAJĄC PRZETRWAĆ NAJDŁUŻSZE KILKANAŚCIE MINUT RZEKUŃSKIEJ CZASÓWKI. I DA SIĘ JE TAKŻE ODNIEŚĆ DO SPECYFIKI OKRUTNEJ W SWOJEJ PROSTOCIE JAZDY NA CZAS…
Niejednokrotnie pisałem, że kolarstwo nie ma nic wspólnego z wytrzymałością, siłą, szybkością czy innymi, czysto fizycznymi właściwościami; kolarstwo to nic innego, jak przekonanie grupy kolegów w peletonie, równie jak my upartych, acz nieco lżejszych, kto jest największym masochistą w stawce. To przekonanie nie tyle rośnie, ile utwardza się po każdej, przejechanej przeze mnie czasówce. Bo wbrew pozorom jazda na czas jest prosta jedynie w oczach obserwatorów.
Wyobraź sobie bowiem sytuację następującą; w ramach jakiegoś osiedlowego zakładu masz przejechać rundkę w okół osiedla najszybciej jak się da. Nagrodą jest rzecz jasna wysokoprocentowy acz odwrotnie proporcjonalnie do mocy tani trunek. Jako że w warunkach polskich walka o trunek jest łatwiejsza do wyobrażenia niż walka o jakiekolwiek punkty, klasyfikacje czy medale, taki też przykład przywołałem.
Wskakujesz na trzeszczące Wigry, czy inną Ukrainę. Czujesz, że już twoje pierwsze uderzenia w pedały, przypominające pracę fabrycznych miechów, wypycha z płuc powietrze a z nóg resztkę sił.Bezwiednie otwierasz usta, między zęby łapiąc wszelkiej maści latające po krzakach białko i węglowodany w żywej postaci. To znaczy żywej, do momentu przełknięcia, bo na wyplucie szkoda oddechu. Pot z siłą wodospadu zaczyna spływać po krzyżu, barwiąc czule pielęgnowaną w młodości koszulkę New Kids on the Block, ale nie wzruszasz się tym, mama i tak wypierze, dba bowiem o swoje ledwie czterdziestopięcioletnie dziecko. Nie przestajesz kręcić nogami nawet w zakręcie, ryzykując przewrotkę w wyniku dotknięcia pedałem ziemi, wszak przed zamglonymi zmęczeniem oczami widzisz czekające na ciebie 0,7 l jedynej słusznej mocy.
Coś za tobą dmie i duje; z zaskoczeniem się rozglądasz, nic nie widzisz – to dmie i duje twój własny, mocno przyspieszony oddech. Uderzenie muchy w czoło odbierasz z siłą pamiętanej za młodu śnieżynki, którą oberwałeś w czoło; to kolega z podwórka otoczył dla niepoznaki kamień śniegiem, zanim rzucił nim w ciebie. Siniak wówczas zszedł po dwóch tygodniach.
Masz za sobą ledwie ćwierć osiedla, a już drżące nogi odmawiają posłuszeństwa. Ciśniesz jednak dalej, przekraczając granicę bólu. W połowie osiedla docierasz do kresu sił.
Jedziesz jednak dalej, przecież nie odpuszczasz, bo nie potrafisz. W połowie osiedla zauważasz, że deprywacja sensoryczna wcale nie jest zagadnieniem tylko teoretycznym; umysł oderwał się od ciała i szybuje gdzieś w nieznanych ci rejonach. Zaczynasz robić wszystko, by pozbawić panowania umysłu nad ciałem; wiesz, że gdy umysł przejmie władzę nad cierpiącym ciałem, natychmiast odpuścisz rywalizację. Nikt przecież świadomie nie nastawia się na ból, a historia ludzkości, jak i wojnami, przepełniona jest unikaniem właśnie bólu. Zaczynasz śpiewać w głowie w rytm uderzeń nogami, byle tylko nie myśleć o chęci zaprzestania pedałowania. Nie możesz przecież dopuścić do władzy głosów, coraz głośniej szepczących „odpocznij”. Wiesz, że jak odpoczniesz choć na chwilę, nie będziesz w stanie kontynuować jazdy. To już trzy czwarte osiedla. Zza bielma, przesłaniającego oczy, zaczynasz dostrzegać ostatni zakręt. Gdzieś z tyłu głowy przebrzmiewa „nie wyrąbać się na nim, bo będzie lipa i kupa wstydu”. Zastanawiasz się, czy nie zacząć symulować kontuzji, ale szkoda ci rywalizacji, przecież za wpisowe dałeś lekko przeterminowane i ciepłe Królewskie.
Przypominasz sobie, że będąc z wujkiem w młodości na połowach widziałeś jedną, wyrzuconą z wiadra – rozpaczliwie walczącą o oddech rybę; dostrzegasz, że jej agonia wyglądała patetycznie porównując z twoim aktualnym stanem. Wiesz, że wyglądasz koszmarnie, jak fatalna imitacja oszalałego zombie z hinduskiej niskobudżetowej produkcji telewizyjnej, ale masz to gdzieś.Walczysz o przetrwanie, nie o zdjęcie do albumu rodzinnego. Odwrócenie głowy na bok, by smarknąć, przerasta twoje siły; walisz na oślep jak armia czerwona, przedkładając ilość nad jakość. Trafiasz w swoje ramię, prosto w wyciągnięty ku górze mikrofon tego małego, hm, wokalisty.
To już ostatni zakręt. Ciśniesz ile sił (jakich sił? te zostały w innych spodniach), by nie tracić nic na prędkości. O przyspieszeniu nie ma mowy. 
Ostatnie sto metrów ciągnie się niczym koszmarna wstęga Mobiusa, lecz wszystko co dobre, musi się skończyć. Kończy się też czasówka.
I już witał się z gąską. Już odbierał nagrodę za zwycięstwo…
A przy odczytaniu miejsc na podium, wyczytano cię jednak na drugim miejscu…
Cóż. Bolało. Ale i tak miło było być zwycięzcą… do czasu wejścia na drugi stopień podium.

Komentarze