TRENING W ŚWIETLE KAMER, CZYLI PAN TU NIE STAŁ!

STATYSTA. TAK NAJCZĘŚCIEJ NAZYWA SIĘ ZDAWAŁOBY SIĘ PRZYPADKOWĄ, ACZ W PEŁNI ŚWIADOMĄ ROLĘ W FILMIE, ULOKOWANĄ DALEKO ZA ROLAMI DRUGOPLANOWYMI. Z TEGO, CO SIĘ ORIENTUJĘ, TO STATYSTA RZADKO DOSTAJE APANAŻE ZA ODEGRANY FRAGMENT; MA ZA TO SATYSFAKCJĘ Z UCZESTNICZENIA W CZYIMŚ DZIELE, OBCOWANIA Z AKTORAMI ORAZ OCZYWIŚCIE MOŻE SIĘ NAJEŚĆ NA KOSZT EKIPY FILMOWEJ.
JAK ZAŚ NAZYWA SIĘ ROLA PRZYPADKOWEGO STATYSTY?
TROLL?

45 minut. Tyle zbierałem się dziś na trening. Nie, nie chodziło wcale o chęć kolorystycznego dobrania skarpetek do stroju (te mam zresztą zawsze od czapy). Chodziło o niemal pewne opady deszczu, które zbierały się i zebrać nie mogły. To oczekiwanie i tak nie miało najmniejszego sensu, bo przecież żelazną zasadą jest to, że i tak zacznie padać dopiero wtedy, gdy wsiądę na rower i odjadę do domu na tyle, by nie było żadnej szansy na „suchy” powrót. Ot, zwykła brzytwa Ockhama w moim wydaniu.
Gdy w końcu udało się wyjechać i nie zmoknąć od razu, postanowiłem, że pojadę na podjazdy do Górek i do Ponurzycy, której szczerze nienawidzę; wszystko w intencji równoległego startu Rafała w Tatra Road Race, co oczywiście i tak okazało się być humbugiem, bo Rafał złapał kapcia na 40 km trasy. Ot, taka to wartość mojej intencji. 
I w zasadzie nie miałbym o czym pisać; zwykły, by nie powiedzieć – najzwyklejszy trening, bez większych atrakcji, przygód ani wodotrysków. Wiało nudą i tyle. Bo nie wiem czy wiecie, że tak sensu stricte to trenowanie kolarstwa trąca straszną nudą…
Nuda trwała niemal do samej Ponurzycy, do której zawróciłem po rundzie w Osiecku. Nadmienię, że w Osiecku na rundzie niemal nie da się jechać; asfalt jest tam zjawiskiem wyraźnie deficytowym i za cud należy uznać dwie rzeczy: a) że złapałem tam KOMa, jadąc zygzakiem, mijankami miedzy kraterami z prędkością właściwą, ale co najwyżej dla listonosza b) że tylko patrzeć, jak i cykliści zostaną obciążeni podatkiem drogowym. 
Ponurzyca. Dla osób z innych stron – to wioska, którą ciężko w ogóle na mapie znaleźć, bo liczy może ze trzynastu mieszkańców, z czego dziewięciu wyemigrowało w tym roku, za Ponurzycą kończy się droga, imitująca asfaltową (nie nazwę ją asfaltową, bo aż tak wypaczonej ni wybujałej wyobraźni nie mam), a dojazd tam wymaga ominięcia 743 dziur w resztkach przypadkowo rzuconego po bruku asfaltu.
Dlaczego tam się co jakiś czas jeździ, słusznie zapytacie? 
Bo tam jest podjazd. Mi geograficznie najbliższy. Acz taki, jakiego nawet nie zauważyłby Michał „Majk”, pokonując go z blatu. Wszystkiego trzysta metrów, max 5% nachylenia. Czyli tyle, co nic, ale na bezrybiu…
Wjeżdżam na dróżkę leśną, prowadzącą do Ponurzycy, rozglądam się za dzikami, sarnami i autochtonami, lubiącymi wychynąć z lasu zataczając ruch sinusoidalny a zarazem zupełnie nieprzewidywalny i oczom moim wyłania się zaskakujący widok. 
Na poboczu na krześle (krześle!!) siedzi ochroniarz w kamizelce i z lizakiem. Za nim zaparkowanych kilka samochodów – furgonetek najwięcej. Stoi kombajn (w lesie!) i na środku drogi stoi grupa kilkunastu dość wytatuowanych kolesi. Tylu samochodów i ludzi Ponurzyca nie widziała od czasów swojej świetności, które jeszcze nigdy nie nadeszły, ale widząc tłum zwalniam i grzecznie pytam, czy mogę przejechać.
Możesz.
To pojechałem pod górkę.
Jednak pod górką sytuacja analogiczna – ochroniarz na krześle (krześle!!!), kamizelka, lizak, krótkofalówka. Jakieś samochody. Kamery. Dźwiękowcy. Płachty, które nie wiem, jak się nazywają, ale służą do osłaniania kamer przed słońcem (chyba). Znów zwalniam, nie chcąc odwalić czegoś całkiem nieplanowanego, pytam grzecznie, czy mogę jechać.
Możesz.
To jadę dalej. Katuję podjazdy.
Robię dziesięć podjazdów, więc co i rusz u dołu widzę, jak zatrzymują samochody, wyjeżdżające z cholera wie skąd, bo tam przecież średnia samochodów na rok wynosi nie więcej, niż cztery. Z czego dwa to służb, ratujących życie.
A tu nagle taki ruch. Zatrzymują samochody, gadają przez krótkofalówki, kamery i inne cuda – kręcą film.
Skończyłem podjazdy, co mogę udowodnić, publikując zdjęcie kierownicy, na której wyplute są moje pęcherzyki płucne, i pojechałem w stronę „barykady”.
Znów grzecznie pytam, czy nie przeszkodzę wracając.
Możesz.
Teren lekko opadający, więc rozpędzam się zacnie (przecież na płaskim nie potrafię szybko jeździć, a z górki sprawę za mnie załatwia fizyka i grawitacja), kładę się na kierownicy i …. tuż przede mną wypada z lasu furgonetka z filmowcami, z pięciu ich tam wisiało uczepionych otwartych tylnych drzwi. Drzwi oczywiście zablokowane, cała piątka przywiązana uprzężami do paki, nad nimi wisi kilka mikrofonów i cholera wie czego, a przed nimi wielka kamera.
Wycelowana prosto we mnie. 
Zapanowała konsternacja; oni łypią na mnie. Ja łypię na nich. Wyraźnie nie jestem obiektem, który mieli filmować; ów znajduje się gdzieś za moimi plecami. Konsternację w ich oczach widziałem wyraźnie, bo rozpędziłem się do prędkości, porównywalnej z prędkością maksymalnie obciążonej furgonetki, poza tym jechałem w jej tunelu aerodynamicznym.
Nagle zaczęli coś krzyczeć.
Miałem takie nieodparte wrażenie, że przynajmniej część z tych okrzyków skierowanych była do mnie, reszta do tych gości z krótkofalówkami, a że goście byli wielcy, wytatuowani i mieli przewagę liczebną, uznałem za wskazane nie zatrzymywać się w celu podjęcia uprzejmej konwersacji. 
Wyprzedzając zjeżdżającą na pobocze furgonetkę zauważyłem kątem oka, że ów główny filmowiec dość zirytowanym ruchem wyłączał kamerę.
Cóż. Połypaliśmy na siebie wzajemnie, wzrokiem zapewniając o wzajemnej sympatii.
Pojechałem dalej. 
Mijając drugiego ochroniarza widziałem, jak skacze w okół krzesła (krzesła!!!) wrzeszcząc coś do krótkofalówki.
Był tak odrobinkę wzburzony. Odrobinkę. Do tej wcześniejszej, typowo angielskiej flegmy dodał odrobinę podskoków i od razu zyskał na żywiołowości. 
Cóż.
Jak będziecie oglądali niedługo jakiś film, w którym w tle pojawi się nie do końca wycięty i
nie pasujący do scenariusza rowerzysta, pewnikiem będę to ja.

Komentarze