GDY PRECYZYJNIE OPRACOWANY PLAN TAKTYCZNY ZOSTAWIASZ W CYWILNYCH SPODNIACH, CZYLI ŻTC BIAŁA RAWSKA

GDY „AMERYKAŃSCY NAUKOWCY” COŚ OGŁOSZĄ, TO NIE MA BATA, MUSI BYĆ ZABAWNIE. ZAŚ GDY JA JADĘ NA WYŚCIG Z JAKIMŚ KONKRETNYM NASTAWIENIEM (NA ŻADEN WYŚCIG NIE JADĘ OT TAK, BYLE SIĘ PRZEJECHAĆ) TO COŚ, NA ZASADZIE PRAWA MURPHYEGO, MUSI SIĘ SCHRZANIĆ. LUB BYĆ ZABAWNIE. LUB I JEDNO I DRUGIE… DZIŚ JECHAŁEM – CAŁY DYSTANS! – Z KOŁEM, OCIERAJĄCYM SIĘ O KLOCEK HAMULCOWY
Seria wyścigów ŻTC jest moją główną serią sezonu. Na te wyścigi nastawiam się, lubię je jeździć. I jak niemal zawsze, muszę coś odwalić. Bo przecież nie może być nudno ni przewidywalnie…
Skoro nad z zasady toczoną w lipcu ulewami Polską roztoczyły swoje szpony iście afrykańskie upały, to jasne, że musieliśmy startować w wyścigu, stojąc w oczekiwaniu na start na patelni. Na linii startu bloki wtopiły się w asfalt, a z bidonu musiałem wyciągnąć ustnik, by wrząca i parująca woda miała swobodne ujście. Żel, który miałem w tylnej kieszonce, również zmienił stan skupienia. Licznik pokazywał jakieś absurdalne wartości w fahrenheitach, bo nie przestawiłem go jeszcze na właściwą skalę.
A chwilę później pokazywał jakieś równie absurdalne wartości, wyrażane w kilometrach na godzinę…
Start wytyczony był tuż przed dwoma, bardzo ostrymi zakrętami. Na starcie z kolegami uznaliśmy, że warto te pierwsze trzysta metrów przejechać spokojnie, by nie leżeć zanim na dobrze wyścig się rozkręci. Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy, i od startu poszedł taki gaz, że zanim się wpiąłem, miałem już trzydzieści metrów straty. Wpięcie, depnięcie, hamowanie, zakręt, depnięcie, jeszcze ostrzejsze hamowanie, i deptanie ile sił pod górkę. Peleton już – mimo że nie przejechaliśmy jeszcze nawet kilometra – był dobrze naciągnięty. Przeskoczyłem wyżej, tętno nieco się uspokoiło, zaczyna się gonitwa.
Moment przełomowy nastąpił gdzieś między 5 a 8 km (chyba, to na czuja mówię). Po lewej stronie kraksa, trzech kolegów leży, jeden mocno, odwiezie go karetka. Pozostali ostro hamują, peleton dzieli się na trzy części. Czołówka – korzystając z zamieszania – odjeżdża. Leci ich tam z ośmiu, dziesięciu, w tym moi bezpośredni rywale z kategorii, więc zaczyna się straszna gonitwa. Ci z przodu nie w ciemię bici (jechał wśród nich Mirek i Kuba) też zasuwali, by nie dać się dogonić.
Bez fałszywej skromności powiem, że goniliśmy ucieczkę głównie z Rafałem, dowożąc za sobą grupkę nie chcącą współpracować, czyli okazaliśmy się największymi sierotami, bo ujechaliśmy się w tej pogoni straszliwie. Goniliśmy w piekielnym tempie wiele kilometrów, aż ostatnim tchem udało się ich doskoczyć. To odwieczny dylemat w peletonie – odpuścisz ucieczkę, nie liczysz się w wynikach, nie odpuścisz – ujedziesz się jak pies Pluto na wypasie owiec czy innych czterokopytnych i też możesz nie liczyć się w wynikach, bo nie starczy ci sił na finisz…
Doszliśmy. Przez kolejne kilometry była jazda cios za cios. Grupa została poddana tradycyjnemu liftingowi, bo odchudziła się o kilkadziesiąt osób. Wrzątek w bidonach parował, zanim – opuściwszy ustnik – dostał się do ust.
Na pierwszej rundzie chciałem bezpiecznie przejechać przez dość wymagającą sekwencję zakrętów przez metą – tam trzeba było mocno uważać, by nie wyjechać poza trasę, stając się nieproszonym acz na pewno widowiskowym gościem u okolicznych gospodarzy, w czasie wjeżdżania im do chałupy przez zbitą uprzednio witrynę balkonową, czyniąc przy tym mnóstwo hałasu, rzecz jasna nie tylko w sposób werbalny.
Jasne też było, że chcąc się liczyć na kresce, to w tej sekwencji zakrętów trzeba było znajdować się wysoko w peletonie..
I to właśnie na ostatniej rundzie schrzaniłem. Gonitwa, zmęczenie i ubicie mięśni po pogoni za ucieczką zaowocowała brakiem jakichkolwiek sprinterskich owoców. Bo to, że w końcówce korzystając z niezwykle rozciągniętej jak jelito anakondy grupy, udało się bokami przebić na piątą pozycję, specjalnie oszałamiające nie jest. 
Upalny start na technicznej trasie z trącym hamulcem zakończony i tak lepiej, niż się spodziewałem, bo jazda była zaiste wymagająca. 
I niech was nie zwiedzie teoretyczna topografia Białej Rawskiej; że niby jest tam płasko jak na stole bilardowym. Tych kilka podjazdów, mimo że nie kosmicznie długich i stromych, dobrze dały popalić.
Sam sprint był klasycznym sprintem na wyniszczenie. Wymagający, leciutko wznoszący się, wietrzny. Fajny.
Do podium brakło mniej, niż 5 sekund. To dużo, i niewiele zarazem.
To mniej więcej tak, jak z tą względnością czasu – minuta minucie nierówna, w zależności po której stronie drzwi toalety czekasz.

Komentarze