EPIZOD NO. 1 P 1000 JEZIOR – CZYLI USZCZELKA DO WODOSPADU

…tylko zimno i pada i zimno i pada na to miejsce w centrum Europy…
NIE CHCĄC OPISYWAĆ CAŁOŚCI ZAWODÓW Z OSOBLIWYCH, ACZ W PEŁNI UZASADNIONYCH PRZYCZYN DOSZEDŁEM DO WNIOSKU, ŻE WARTO JEDNAK ZWRÓCIĆ UWAGĘ NA KILKA ODRĘBNYCH EPIZODÓW, MAJĄCYCH MIEJSCE W CZASIE ROZGRYWANIA RYWALIZACJI. BO W SUMIE, GDYBY NIE OKOLICZNOŚCI, BYŁYBY ONE DOŚĆ ZABAWNE
Jakiś czas temu – co u mnie przecież nie jest niczym niezwykłym – dotknąłem przewodu pod napięciem. Kojarzycie to cudowne, lekko paraliżujące uczucie sztywnienia całego ciała wraz z przeszywającym zimno-ciepłem? To zamierzony oksymoron, bo inaczej nie potrafię tego wrażenia nazwać. Znacie ów lekki acz bolesny szczękościsk?
Podobnie czułem się na początku sobotniej nocy. Niedługo przed zakończeniem przygody z Pierścieniem Tysiąca Jezior. Mieliście kiedyś szczękościsk z chłodu i przemoczenia? Nie można wypowiedzieć słowa, bo zęby ich nie wypuszczają, dłonie się trzęsą a mięśnie wpadają w mikroskurcze? To jak z lekkim porażeniem prądem. Gdy dodasz jeszcze do tego wodę cieknącą ci po plecach, chlupotanie w butach, oraz zapasową bluzkę, wyciągnięta z plecaka i foliowej torebki nadającą się do wyżymania macie całokształt sytuacji. Didaskalia zbędne.
I 300 kilometrów w nogach. To jak te filmowe 300 mil do nieba.
Łącznie 12 godzin w siodle, bo dojazdówka, punkty kontrolne, aprowizacyjne.
Złapana guma, w zapasowych dętkach za krótkie wentyle – co oznaczało stanie i czekanie długi czas na zorganizowanie jakiejś improwizacji. Gdy już wymieniłem dętkę, zgrabiałymi dłońmi, nabój CO2 nie napompował jej. Kto zdejmował i zakładał oponę schwalbe, wie, o czym mówię. Ma ona właściwości plastyczne kawałka stali stoczniowej.
Przemokłem.
Zmarzłem. 
Zaznaczam, że nie jestem specjalnie wyczulony na chłód, jeżdżenie zimą jest dla mnie standardem.
O wściekłości nie wspomnę.
Na niedopompowanym kole jechałem jeszcze długo. W koszmarnym deszczu. W ciemnicy. Po niekoniecznie idealnie gładkiej jak stół szosie. Nie dało się jechać szybko – nie rozgrzewałem się – jadąc wolno – było mi okrutnie zimno.
Podjechałem pod Sejny. Szybka analiza. Do kolejnego punktu, gdzie będę mógł się ogrzać – przeszło stówa. Nocą. Samemu. W ścianie deszczu. Na niemal feldze. Wykonałem, kilka razy myląc się w szlaczku, odblokowującym klawiaturę, telefon do organizatora. Po rozmowie nadal stałem na poboczu. Jak ta żona Lota. Nie wychodziłem z kałuży, bo i po co, w butach tyle samo wody. Co jakiś czas przejeżdżające samochody chlapały po pysku, uzupełniając obrazu sytuacji. 
Do Sejn – kawałek, ale nie mam pewności co do warunków, bliżej mam do Gib, warunki widziałem, bo przejeżdżałem. I do Gib – w sensie geograficznym – przybliżam się do bazy zawodów, a nie oddalam, jadąc nadal na północny wschód. Ruszyłem, nie mogąc zmienić przełożenia – tak miałem zgrabiałe ręce – jak i ledwie mogąc zahamować, do Gib. Bo tam widziałem w oddali agroturystykę. Jazda dalsza nie wchodziła w rachubę, nienapompowane koło, przechłodzenie oraz deszcz czyniły dalszą zabawę wielce ryzykowną.
Wyłączyłem licznik – bo już i tak po zawodach – pojechałem ratować życie do agro. Jakimś cudem dojechałem, wjechałem na posesję, całe szczęście nie pogryzł mnie żaden pies – noc, ja telepiący się jak osika na wietrze, nawet obronić bym się nie mógł. Dzwonię.
Nie ma miejsc.
Mogę spać w piwnicy. W kotłowni. Na korytarzu. Na strychu. Dowolnie, byle pod dachem. Byle odtajać.
Nie ma miejsc. Kurwa.
Cudem wsiadłem na rower. Obiema dłońmi (obiema!) zmieniłem przełożenie z przodu na małą tarczę, bo nogi, ostudzone w czasie budzenia gospodarzy, odmawiały już posłuszeństwa. Pojechałem, przecinając w poprzek drogę krajową niemal na nią nie patrząc na drugą stronę Gib. Bo tam były pokoje pracownicze. Dotarłem, znalazłem, udało się zsiąść z roweru. Pukam. Dobijam się. Otwiera lekko wstawiony gość. I mówi, że on nic nie ma. Moja odpowiedź mogła być tylko jedna – ma dach i napis na drzwiach „pokoje” i że nie wyjdę. Nie ma takiej opcji. Mówiłem zaciśniętymi ustami, mimo to wziął się za dyskusję, w której jak wiadomo nie miał szans – moja determinacja, przemarźnięcie oraz jego wstawienie z góry stawiały go na straconej pozycji.
Znalazł mi jakiś pokoik w drugim, gospodarczym budynku. Zimno. Pokój to tylko wersalka, koc, i tyle.
Wróciłem do niego na zgrabiałych nogach. Nie mam przecież nic do przebrania. Gdzie mogę podsuszyć przynajmniej to, co mam na sobie? U niego w domku, w piwnicy jest pyrkoczący piec. Jak sobie poradzę, to mogę tam.
Poradzę? Co to za pytanie?
Rozebrałem się do naga. Nie wnikając w nic – byłem na to zbyt wykończony oraz zesztywniały z zimna – polazłem z naręczem ubrań, boso, przez deszcz i kałuże, przez całe podwórko do jego chaty. Boso, ale w ostrogach. Tam w piwnicy z desek zrobiłem stelaż nad piecem (niefajnie byłoby się rano przekonać, że centralnie na dupie wypaliłem sobie dziurę) i rozwiesiłem ubrania. Piec ledwie dyszał, więc nie było szans na ich pełne wysuszenie.
Wróciłem nago do swojego pokoiku. Nago. W zimnym deszczu. Będąc skostniałym.
Znalazłem leżący, zapomniany koc. Dwa ręczniki. Owinąłem się tym wszystkim, zapinając całość – niczym śpiwór – paskiem do tętna. 
Położyłem się na wersalce.
Dygotałem do 5 rano.
O piątej powtórzyłem marszrutę po ubrania, które okazały się być nadal wilgotne.
Założyłem je na siebie, tracąc przy tym niemal przytomność.
Zadzwoniłem po raz ostatni do orga. Po czym zacząłem organizować – samodzielny – ostatni etap tej przedziwnej peregrynacji.
To było moje pierwsze doświadczenie z ultramaratonem. I na pewno – w takiej odsłonie – ostatnie.
Bo fizycznie – problemu z jazdą nie było żadnego. Rzecz jasna nie wiem, jak to wyglądałoby po kolejnych dwustu kilometrach – kryzys może przyjść w każdej chwili – ale do 300 km jechało mi się dobrze.
Złapałem nawet gdzieś po drodze koma, gnając 68,2 km/h. 
Czyli źle nie było…

Komentarze