SKŁADAM REKLAMACJĘ NA DESKĘ DO KROJENIA. DLACZEGO? BO NIE KROI

ZGODNIE ZE STARYM POWIEDZENIEM, MAJĄC WŁAŚCIWE INGREDIENCJE I DYSPONUJĄC PRZEPISEM NA DANIE, POWINNO TO DANIE – JEŚLI POSTĘPUJEMY ZGODNIE Z PRZEPISEM – WYJŚĆ. I BYĆ ZJADLIWE. TYLE TEORII. JAK WIEMY, PRAKTYKA BYWA ZGOŁA ODMIENNA. TO SAMO DOTYCZY WSZELAKIEJ TWÓRCZOŚCI PISEMNEJ – CO Z TEGO, ŻE MAM SŁOWA I POMYSŁ, JAK NIE ZAWSZE PO POŁĄCZENIU JEDNEGO Z DRUGIM WYCHODZI COŚ ROZSĄDNEGO?
Jednak dziś nie o twórczości ani nie o przepisach kulinarnych, a o przepisie na nieudany trening. Bo niedzielną katastrofę rowerową ciężko nazwać treningiem; bardziej pasuje akronim FIT (fatalna imitacja treningu).
Minął rok od mojego jeżdżenia na grupowe treningi. Od połamania mojej ręki na ścieżce rowerowej przez miłą paniusię z telefonem w ręku w ubiegłym roku (pierwszego lipca), gdy tylko zdjęto mi gips, po trzech tygodniach odkrywając, że ręka złamana była w TRZECH a nie w DWÓCH miejscach, rozpocząłem swoją indywidualną rehabilitację. Ta oficjalna, na którą zapisałem się w lipcu, miała się zacząć 6 stycznia (na cito!!) czyli po pół roku od złamania. Ja jeździłem na trenażerze już w tygodniu połamania; tyle że z gipsem to nieco wymagająca i mało przyjemna czynność. I oczywiście wszelakie zapewnienia lekarzy, że ręka do pełnej sprawności nie wróci, bo wymagana była operacja, a na tą już było oczywiście za późno. I nikt przez sześć tygodni sprawdzania, roentgenowania, weryfikowania, badania nie wyłapał, że ręka była połamana w trzech miejscach. Cóż, nad tym należy spuścić zasłonę milczenia. Tak więc jeździłem na trenażerze od razu, i po zdjęciu gipsu po trzech tygodniach natychmiast wróciłem na szosę. Oczywiście pierwsze jazdy to nie był nawet trening, tylko ponowne uczenie się obsługi prawej ręki; ale kilometry kręciłem. Po połamaniu na szosie zacząłem jeździć w sierpniu. I to zamiłowanie do jazdy solowej – niezależnej od nikogo; free as a bird, jadę gdzie chcę, jadę ile chce, w tempie w jakim chcę, nie czuję się zobowiązany do podtrzymywania rozmów o niczym, za którymi nie przepadam; ot, sam sobie sterem i okrętem. A czasem i szkwałem. 
Jeździłem samodzielnie do pierwszych startów przełajowych w listopadzie. Podkreślam – że zgodnie z informacjami od lekarzy na rower wracać powinienem dopiero PO zakończonej rehabilitacji, czyli od stycznia. A ja już w styczniu miałem cztery wyścigi przejechane, i to wcale nie najgorzej. Tak samo w bajki należy włożyć zapewnienia, że ręka nie wróci do pełnej sprawności.Miała działać w max 70%. Taki wał, bo ręka wróciła do pełnej sprawności, tyle że wymagało to nieco bólu, wysiłku i czasami łez. Całkowicie samodzielnie, bez korzystania z przychodni rehabilitacyjnej, bo czekanie na termin styczniowy było ponad moje siły.
Przez taki czas oswoiłem się z samodzielnymi treningami. Kręciłem sam, i w terenie, i na szosie, i jesienią, zimą i wiosną. Jeździłem kiedy chciałem, jak chciałem, ile chciałem. 
I wczoraj, jakiś Belzebub podpowiedział mi, że miło byłoby pokręcić ze znajomymi twarzami.Wybitne zaćmienie resztek nie pochowanych po kątach głowy umysłu. Chwilowy brak świadomości. Wyraźna pomroczność jasna. Co mnie tchnęło na tą debilną myśl, by wyjść z ludźmi… mnie, klasycznego, zdeklarowanego mizantropa – z wyłączeniem ludzi ze świata rowerowego, acz to przekonanie nieco po niedzieli zaczęło się chwiać.
Niezależnie od przyczyn, powodujących chwilowe acz wyraźne upośledzenie funkcji kognitywnych,ubrałem się i pojechałem na ów grupowy trening.
Zjechać się, przywitać, ruszyć… i niemal nie jechać. O rany. Ruszyliśmy… powoli, ospale, dojechaliśmy do Celestynowa… jak żółw ociężale… do Celestynowa średnia nie przekracza 24 km/h… i kręci się, kręci, koło za kołem… zaczynam marznąć, z nudów rozglądam się po bokach, podziwiając miejsca mało mi znane, bo przecież tamtędy jeździ się normalnie z nieco większą prędkością… przez tunel, przez góry, przez pola, przez las…myślę, czy komuś nie wcisnąć patyka w szprychy, ot, dla atrakcji… i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej… STOP!
Tu się właśnie zrodził problem. Bo nie było żadnego prędzej, jechaliśmy jak za karawaną, mała tarcza z przodu, duża z tyłu, kręcę ósemki by jechać tak wolno, to prędkość którą bez problemu moja córka utrzyma. Wszedłem na zmianę i nie chciałem z niej zejść. Jedziemy dalej. W tym tempie zrobimy 50 km w dwie godziny to wstyd w ogóle z domu wychodzić!!! Zaczynam delikatne dyskusje. Wiem, że milczenie gwarancją bezpieczeństwa, ale zacząłem się pytać. Ile jedziemy? Jak jedziemy? Tempo? Kilometraż… 
Dojechaliśmy tą przedziwną karawaną pod Osieck. Przedziwną, bo nawet kropla potu po plecach nie spłynęła, tempo totalnie rekreacyjno – konwersacyjne, nuda, jak w tym filmie, że nic panie się nie dzieje… Leciutkie, ale to takie reglamentowane przyspieszenie poszło pod wiadukt w Osiecku… ot, nie wymagało nawet wstania z siodła, bo i po co? To nadal tempo, przy którym nie myśli się o zrzuceniu przełożenia.
Nagle zza pleców wyskakuje młodzież. Cóż; źle na to reaguję po ostatnich wyścigach, mam swoje zdanie na temat ciągłego wożenia się na kole tylko po to, by sto metrów przed metą z niego wyjść, nie dając w międzyczasie żadnej zmiany, więc skontrowałem.
Konkretnie.
Poczekałem na szczycie wiaduktu, druga akcja poszła z wiaduktu. Także skontrowałem, bo akurat zjazdy to moja bajka. I to było na tyle – po zjeździe nagle granat w grupę pizgnął, każdy pojechał w swoją stronę, ten do domu, ten na rundy, ten nie wie gdzie, tamci zawrócili a jeden skręcił w zupełnie inną, niż wszyscy pozostali.
Koszmar. Nie było sensu tego kontynuować, jeździć, szukać; ale co to jest za trening, że towarzystwo rozsypuje się jak to ziarno, co z kłosów się sypie? Niedziela, długi dzień, a trening przerwany po ledwie 30 km?
Zawinąłem i pojechałem swoją rundę, na wkurzeniu dokręcając do 85 km ale tylko po to, by przekroczyć jakąś nieżenującą średnią.
Bezsens zupełny, strata czasu. Cóż; wyraźnie wiele zmieniło się w czasie tego ostatniego roku. Jak jechać wspólnie, to wtedy, gdy takie kręcenie ma jakikolwiek sens – poza oczywiście kurtuazyjnymi rozmowami.
Bo na nieco prawdziwszym treningu mało kto pomyśli o rozmowach; brak często na nie tchu…

Komentarze