IDZIEMY NA SOLÓWKĘ; CZYLI 12 MIEJSCE W MISTRZOSTWACH POLSKI W SOLOWEJ JEŹDZIE NA CZAS


GDY JADĄC NA ZAWODY RANGI MISTRZOSTW POLSKI MASTERS ZASTANAWIASZ SIĘ, DO KTÓREGO BUCZYNA JECHAĆ, ZNACZY SIĘ, ŻE IMPREZA TA ORGANIZOWANA JEST PRZEZ POLSKI ZWIĄZEK KOLARSKI. BUCZYN, NOWY BUCZYN, BUCZYN SZLACHECKI, BUCZYN DWORSKI – JEDNA CHOLERA PRZECIEŻ, ŚCIGAĆ DA SIĘ WSZĘDZIE. ABSTRAKCJĄ JEST PROMOWANIE NAZWY BUCZYN W SYTUACJI, GDY TAKA MIEJSCOWOŚĆ JEST W POWIECIE OSTROŁĘCKIM, A ZAWODY ODBYWAJĄ SIĘ NOWYM BUCZYNIE, NA STYKU Z BUCZYNEM DWORSKIM I SZLACHECKIM

Pierwszą część zawodów – czyli dojazd na orientację – zaliczyli wszyscy ci, którzy stawili się pod remizą strażacką w Buczynie Szlacheckim, czy też Dworskim. Stojąc w kolejce do rejestracji zastanowiłem się przez chwilę, ile osób mogło pojechać do niewłaściwego Buczyna i dobijać się do zamkniętej remizy w tamtej miejscowości…chyba, że tam zostały rozegrane alternatywne zawody, diabli ich tam wiedzą…
Cóż, organizacja, jak organizacja, o tym nie będę pisał, bo i o czym tu pisać.
Dość późno – jeśli wziąć pod uwagę porę startów – zjechało wielu zawodników, co uprawdopodabnia moją tezę o pomyleniu lokalizacji i panicznym szukaniu tej właściwej… Nawet – zwycięzca z dnia następnego w parach, Marek Stram – przyznał w rozmowie ze mną, że wybierał się do niewłaściwego Buczyna. Niestety, dotarł do właściwego, skutecznie niwecząc moje plany zdobycia jednej pozycji wyżej w przypadku jego absencji…
Trasa, wybrana przez organizatora w ostatniej chwili, wyznaczona została na lekko pofałdowanym odcinku między Nowym Buczynem a Zembrowem; jeden ostry zakręt, nawrót i mnóstwo, kilka wręcz ton nieokiełznanego wiatru. Wiatr, jak w tej piosence, wiał tam, gdzie chciał. Większość osób ze świata rowerowego wie, jak zachowuje się rower na wysokich stożkach przy wypadnięciu z zagajnika na pustą, nieosłoniętą przestrzeń. Tam rządził wiatr. Nie wiem, co było powodem – ale kolega, startujący przede mną, wypadając z lasu na otwartą przestrzeń, upadł na pobocze. Czy powiew wiatru, czy jedna z wyrw w jezdni – nie wiem, ale zaliczył glebę widowiskowo.
Dalej nie pojechał.
Po trzykrotnym modyfikowaniu list startowych (Rafała nie wiedzieć czemu zakwalifikowali do znacznie wyższej kategorii wiekowej. W sumie to całkowicie niepotrzebnie go „odkwalifikowali” i przenieśli do właściwej, bo w tamtej miałby realne szanse na podium…) opublikowali tą właściwą i zaczęło się grzanie silników. Oczywiście, co naturalne w takiej dość straceńczej, zarazem stresującej okoliczności, w międzyczasie grzania silników było wielokrotne odwiedzanie toi- toi…
Ostatnie dziesięć minut to plątanie się w dzikim stresie w okolicach niezwykle stromej rampy startowej. Kąt najazdu przypominał widziane kiedyś w telewizji wodowanie okrętu, i wcale nie zdziwiłem się, gdy kolega, który z takiej rampy spadł w Gassach nieco stracił rezon, gdy dostrzegł tę, znacznie bardziej stromą… Jednak tym razem stanął na wysokości zadania i nie spadł z niej. Pewnie koszt naprawy zespolonych okularów z kaskiem POC zasugerował mu wzmożoną uwagę…
Lekko tylko się trzęsąc wlazłem na rampę. Sędzia uprzedził mnie, że najazd jest stromy (jakbym nie widział) i bym uważał na korby i suport, bo można zaczepić. Czterdzieści sekund. Sprawdzam, czy ustawione właściwe przełożenie, by się rozpędzić. Trzydzieści. Łyk z bidonu. Zupełnie niepotrzebny, gardło przecież ściśnięte. Wypluwam. Dwadzieścia. But wpięty, ręka na liczniku. Piętnaście. Wpinam drugą nogę; utrata teraz równowagi równa się pikowanie czołem prosto w ziemię. Dziesięć.Włączam licznik, widząc, jak drży mi ręka. Pięć. Nogi spięte, usta suche, choć sekundy temu zwilżane. Tętno skacze, słychać je w uszach. Cztery. Tyłek nad siodłem, trzy – ręce spięte, dwa – stres zostaje gdzieś daleko, liczy się tu i teraz, jeden – palec, który sędzia „zwija” mi przed oczami, oznaczający ostatnią sekundę, widzę jak w mikroskopie. Widziałem nawet niewielki ślad, zostawiony długopisem na opuszku palca… START!!!, długo oczekiwany krzyk rozległ się w sumie niespodziewanie. Nie; wcale nie krzyk, sędzia powiedział to po prostu, jednak zmysły, wyostrzone do granic możliwości reagowały nadwrażliwością. Odepchnąłem. Zjechałem. Ruszyłem. Wrzawa zgromadzonych ludzi. Miło. Tyłek nie dotyka siodła przez cztery zmiany przełożeń; rozpędzam się, jednak pilnując, by na starcie się nie zagotować. Spokój, powtarzam sobie, łapiąc głęboko powietrze i wchodząc w pierwszy zakręt. Jak najszybciej kładę się na lemondkach, oddycham i kręcę, kręcę i oddycham, starając się nie myśleć o pojawiających się oznakach pieczenia ud. Tylna część uda zaczyna boleć wyjątkowo szybko, ale to wynika z gwałtownego przyspieszenia. Drugi zakręt. Lekko pod górkę. Pokonać dwie nierówności. Gnam. Pilnuj rytmu, mówię do siebie, zaczynam śpiewać w głowie, by nie słuchać własnych myśli. Śpiewanie ma też inną zaletę – wyznacza mi rytm. Stosuję to bardzo często. 
Rozpoczyna się długa prosta, która przelatując przecinką leśną wypada w szczere, puste pole. Tam wieje. Mocno wieje. Podjazd, lekki zjazd – napędzam się jak tylko się da, by kolejny podjazd pokonać o ile się tylko da inercją. Wypadam z lasu, widzę kolegę przed sobą – odrabiam. Ów nagle się przewraca, błyskawicznie jest przy nim samochód sędziowski. Poobijany, nie kontynuuje jazdy.
Grzeję ile fabryka daje. Za mną startuje dwóch mocarzy – kolega z Gatty i za nim Marek Stram.Wiem, że przy ich możliwościach nie kwestią, CZY, tylko kwestia KIEDY mnie dojdą. Minuta na niemal dwudziestu kilometrach – dla nich to tyle, co nic. 
Grzeję, jednak tak, by się nie zagotować – ciepło, wietrznie – jeden kryzys i po zabawie. Kaszlę. Co jakiś czas pluję. Leżąc na lemondkach strasznie trudno jest się wysmarkać, cierpię okrutnie. Zwykła zmiana przełożenia wybija z rytmu – mam zwykłe lemondki, dostawiane, biegi muszę zmieniać klamkomanetką. Przebijam się przez wiatr, dojeżdżam do ostrego zakrętu. Leży na nim piasek – takie rzeczy na „prywatnych zawodach” są załatwiane przed startem…
Na zakręcie rzucam okiem za siebie – jeszcze nikt mnie nie dochodzi. Rozpędzam się, kładę, za kilometr zygzak i po kilkuset metrach nawrót. Pokonuję zygzak na pełnej prędkości, jednak przestając na chwilkę kręcić, by nie wyniosło mnie za oś jezdni. Z naprzeciwka przecież jadą zawodnicy…
Widzę nawrót. Ciężko oddycham, pozwalam sobie na sięgnięcie po łyk z bidonu, bo tu i tak muszę prędkość wytracić niemal do zera. Gwizdek sędziego, zawracam i rzucam wszystkie siły na rozpędzenie się. Wieje. Jak strasznie wieje. Kolega z tyłu nadciąga. Widzę go; jadę dalej i dopiero po długiej chwili widzę Marka Strama. Nabieram powietrza, chwila skupienia – i pełny nacisk na pedały. Przestaję już je lubić, uderzam w nie z całych sił.
Zakręt. Znów to koszmarne wytracenie prędkości; to strasznie wybija z rytmu. Teraz już wiem, że tylko długa, pofałdowana prosta, i dwa lekkie zakręty przed metą. Gnam. Oddycham coraz ciężej, szybciej, pot skrapla się na nosie i nie chce spaść.
Podjazd, zjazd, podjazd, pod kask – w okolice ucha – wpada mucha, i bzyczy. Jakby działko szybkostrzelne rozpoczęło ostrzał… nie ma jak jej przegonić. Bzyczy. Wyeksponowany na wiatr odcinek pokonałem niemal na bezdechu, nie chcąc wytracić prędkości; wiem, że kolega z tyłu zbliża się z każdą chwilą.
Cztery km do mety. Wyprzedza mnie. Nie chcąc ryzykować DNF od razu odpuszczam go na 20 metrów i dalej jadę swoje. Jedzie szybko. Szum pełnego koła słyszę mimo kasku, wściekłej muchy pod nim i powiewów wiatru.
Ostatni kilometr. Mimo bólu, bezdechu, kosmicznego tętna rzucam wszystkie siły na finisz, pokonując dwa ostatnie zakręty na krawędzi ryzyka.
Ostatnie szarpnięcia, gdzie ta meta, jeszcze raz, dwa…META! Przekraczam ją na stojąco i wytracam prędkość na drodze dojazdowej. Oddycham, jakby na klatce piersiowej siedział mi niedźwiedź.
Przekroczona średnia 40,5 km/h. Wystarczyło na 12 miejsce. Na chwilę obecną rzuciłem w nogi i płuca wszystko, co miałem do dyspozycji.
12 miejsce. 
Wielkie gratulacje dla chłopaków z podium – przejechali ten odcinek z kosmiczną wręcz średnią…
Nie doszedł mnie Marek Stram. Już samo to jest znacznym sukcesem…

Komentarze