GDY AMATORZY DOJDĄ ZAWODOWCÓW, CZYLI NIEODDAJĄCE JAZDY 6 MSC NA ŻTC DĘBE WIELKIE

GDY PO SKOŃCZONEJ SZYCHCIE ZMIENIASZ BUTY, W LOCIE ZJADASZ BLIŻEJ NIEOKREŚLONE „COŚ”, PRZEBIERASZ SIĘ W LOCIE I ROZPOCZYNASZ TRENING UZALEŻNIAJĄC GO OD PORY, O KTÓREJ GO ZACZNIESZ, TO PATRZĄC W LUSTRO WIESZ, ŻE JESTEŚ AMATOREM. JEŹDZISZ WTEDY, KIEDY MOŻESZ, TYLE, ILE MASZ CZASU, A PO POWROCIE DO DOMU JEDYNY MASAŻ, KTÓRY NA CIEBIE CZEKA, TO NADEPNIĘCIE NA PORZUCONY PRZEZ CÓRKĘ KLOCEK LEGO
Gdy zaś masz trening rozpisany co do wata, metra i sekundy, gdy ktoś zakłada, jaką masz mieć kadencję, gdy w kalendarzu treningowym masz więcej cyferek, niż w podręczniku do matematyki, twój dietetyk zarabia nieco więcej, niż średnia krajowa a masażysta już czeka z rozłożonym stołem rehabilitacyjnym, to patrząc w lustro wiesz, że jesteś zawodowcem.
Będąc zawodowcem dostajesz pieniądze za udział w wyścigach. Będąc amatorem płacisz za udział w wyścigach. Zawodowiec, mający kontrakt z drużyną, nie ma w zasadzie na głowie nic więcej, niż tylko trening, regenerację, wyścigi itp. Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że z samej zasady zawodowcy są / muszą być lepsi od amatorów.
Dziś, na Mistrzostwach Polski zawodowców, amatorzy (startujący za nimi 10 minut później) doszli ich po ok 70 km jazdy. Amatorzy dojechali do zawodowców. 
To coś mówi o poziomie niektórych amatorów… 
Dzisiaj na zawodach ŻTC w Dębem Wielkim miałem swój dzień. Mimo wcześniejszego niepokoju, związanego z bardzo mocnym wyścigiem dnia poprzedniego, jechało się bardzo przyzwoicie. Co i rusz skoki, cały czas z przodu… a co najważniejsze, pilnował mnie Mirek Karwowski, podrażniony wczorajszą porażką w sprincie ze mną. Dziś się odegrał, ale o tym za chwilę.
Dzisiejsza frekwencja była znacznie wyższa, niż wczorajsza. Przyjechały kluby, w tym lokalni zawodnicy. Był także klub z Ciechanowa. Na starcie honorowym miałem jakieś obawy, jak się będzie jechało – wśród takiej konkurencji jak pójdzie zaciąg, może być ciężko utrzymać to szatańskie tempo.
Jak się okazało, pierwszy poważny zaciąg był mój. Peleton się dość mocno odchudził. Kontra, potem moja poprawka, peleton znów porwany. Już na pierwszej rundzie z peletonu została nasza, wyselekcjonowana ok. 20 osobowa grupa. I znów, chętnych do zmian, poza trzema chłopakami nie było.
Wkurza mnie to. Strasznie. Bo łapią koło, lub likwidują ucieczkę ci, którzy nie są zainteresowani bezpośrednim pojedynkiem ze mną. Cóż, nikt nie mówi że kolarstwo jest sprawiedliwe…
Skok za skokiem. Bardzo krótkie chwile oddechu i znów ktoś szarpał. Ja także, co i rusz skok z przodu.
Aż przyszła połowa drugiej rundy… szarpnąłem tak, że z tyłu luka z pięćdziesięciu metrów zrobiła się stupięćdziesięciometrowa. Potem jeszcze zwiększyłem przewagę…. poczułem krew. Położyłem się na kierownicy, i opór, pieczenie w nogach i płucach. Samochód pilota blisko, spoglądam… przed sobą, jakieś trzysta metrów widzę grupę, startującą przed nami dwie minuty wcześniej. Rzecz wyjątkowa – udało się dojść do tej grupy. W tym czasie doszła do mnie, mijającego z dzikim wrzaskiem wcześniejszą grupę, by żaden drogi nie zajechał, bo dysproporcja prędkości była zacna, kilkuosobowa ekipa z mojego sektora.
Było szybko. Było piekielnie szybko. 
Aż przyszedł nawrót pod wiaduktem. Strażak nie zastawił skrętu, i miast pojechać w prawo, pojechałem prosto. Dość szybko reflektując się, „podziękowałem” strażakowi i zacząłem gonić swoje pozostałości peletonu. Tu słowo uznania dla Mirka, który jak zobaczył, dlaczego nagle „odpadłem” zarządził pół minuty bufetu. Goniłem ze dwa, trzy kilometry, dogoniłem i … natychmiast skoczyłem do kolejnej ucieczki.
I tak to szło do mety. Ostry, piekielny zaciąg. Gorąco, picie mi się skończyło, pod koniec miałem już mroczki przed oczami, byłem tak spragniony i ujechany tyloma szarpnięciami i ostrą ucieczką.
Gro ostrych zakrętów pokonywałem jako pierwszy, tak samo z wiaduktem. Nie dawałem się zepchnąć niżej w peletonie, niż do czwartego miejsca. Dziś noga jechała sama. 
Zaryzykowałem długi sprint do mety – częściowo udało się odskoczyć, na kilka metrów, potem się połączyło i zrobiło straszne zamieszanie. Znów ten strasznie wąski finisz, znów kraksa na ostatnich kilkudziesięciu metrów, znów straszne przepychanie się łokciami na finiszu. Byłem po lewej, ktoś mnie przyblokował, Mirek skoczył prawą, nie miałem jak doskoczyć, kraksa, hamowanie, objechanie…
… finalnie 6 miejsce. 
Nie w pełni satysfakcjonujące, ale sama jazda – już tak. Nie zawsze wynik na kresce odzwierciedla jazdę. A dziś jechałem jak zły. Mirek miał rację mówiąc, że ujechałem się tak skacząc. Ale on też wie, że kiedyś może zdarzyć się tak, że jeden z odjazdów zostanie zignorowany i uda się dojechać do mety na solo…
Dziś odrobinkę brakło.
Ale próbować będę nadal.
O warunkach niech świadczy fakt, że jeden z chłopaków stracił przytomność w wyniku odwodnienia.

Scena na starcie. Podjeżdża do mnie chłopak z Garwolina, dwa lata starszy ode mnie. Przygląda mi się, długo patrzy. I mówi – nie pyta, mówi – Ty jesteś Sławek. Z Józefovii. W 1990 roku ścigaliśmy się razem w tym klubie.
Niektórych z chłopaków, którzy słyszeli tą rozmowę, wtedy jeszcze nawet na świecie nie było.
Rzeczywiście; poznaliśmy się w 1989 roku na zimowych, przełajowych treningach przed sezonem letnim…

Komentarze