CZUJNY JAK WAŻKA, CZYLI MIEJSKA DŻUNGLA OKIEM ROWERZYSTY

GDY JEŻDŻĄC CODZIENNIE TĄ SAMĄ DROGĄ – ROWEREM – Z PRACY I DO PRACY ZAUWAŻASZ JAKĄKOLWIEK ODMIENNOŚĆ, ZWRACA TO TWOJĄ UWAGĘ. BO DROGĘ ZNASZ NA WYRYWKI, NAWET W CZASIE ULEWNEGO DESZCZU WIESZ, KTÓRĄ KAŁUŻĘ NALEŻY OMIJAĆ KTÓRĄ STRONĄ, BO W NIEJ CZAI SIĘ ODKRYWKOWA KOPALNIA.
CZĘSTO W NIEMAL TYM SAMYM MIEJSCU MIJASZ ROWERZYSTĘ. JEDEN KONKRETNY SAMOCHÓD NA AUGUSTOWSKICH BLACHACH. KOBIETĘ NA SKUTERKU, NIGDY NIE WŁĄCZAJĄCĄ MIGACZA. PRZEJAZD KOLEJOWY, ZAMYKAJĄCY SIĘ DOKŁADNIE W TYM MOMENCIE, W KTÓRYM BRAKNIE CI LEDWIE DWÓCH OBROTÓW KORBĄ, BY POD NIM SIĘ ZMIEŚCIĆ I MUSISZ HAMOWAĆ

Gdy zaś widzisz zaparkowany radiowóz przy skrzyżowaniu, które musisz przeciąć ścieżką rowerową, twoja i tak dość wzmożona (w końcu jedziesz rowerem przez miasto, to jak walka o przeżycie w dżungli) uwaga wyostrza się trzykroć bardziej. Patrzysz jak mucha, przez wielokrotny pryzmat, obserwując kierunki, przecinające się linie i trasy, wyciągasz błyskawicznie wnioski, analizujesz.
Owa analiza zapala jarzącą się dotychczas czerwoną lampkę z napisem „uwaga”. Bo masz przejechać ścieżką przez skrzyżowanie tuż przy ich – zaparkowanym – na skrzyżowaniu radiowozie.
Wypinam zatrzaski. Nie to, że opierając się nogą o ziemię, odpychając się pokonuję skrzyżowania po przejściu dla pieszych. Wyhamowuję do zera.
Wypinam się całkowicie. Staję grzecznie koło roweru.
Rozglądam się – lewa.
Prawa.
Raz jeszcze lewa.
Podnosząc lewą nogę w kierunku jezdni, nawiązany został kontakt wzrokowy. Nie wyzywający, ot, po prostu zwyczajne spojrzenie. Oni stoją, w dziwnym miejscu, więc w głowie zaczynam słyszeć piosenkę ze starego westernu Dobry, Zły i Brzydki Ennio Morricone, z crescendo, następującym w momencie dotknięcia asfaltu.
Czuję, jak bloki – przecież ciepło – lekko wciskają się w asfalt. Utytłają się w tym syfie, myślę, ale twardo, raz kozie śmierć, dostawiam do pierwszej nogi drugą, zakroczną. Ta staje już na białej części zebry. Zmrużone oczy. Patrzą. Oceniają. Znów lewa, tylne koło stacza się z krawężnika na jezdnię, prowadzony rower lekko podskakuje. Nawet oddycham do rytmu, jestem już w połowie drogi.
Radiowóz stoi w miejscu całkowicie niewłaściwym do zatrzymania się; wyraźnie widać, że zatrzymali się w jakimś celu. To nie jest miejsce, w którym da się przeczekać do zdania zmiany. Docieram do drugiego brzegu czarnej, skądinąd niebezpiecznej i mętnej rzeki. Lekko zlękniony rzucam okiem na rękę, wystającą z radiowozu – nie, nie trzyma żadnego dziwnego i potencjalnie niebezpiecznego przedmiotu. Nie mam na myśli lizaka.
Po drugiej stronie skrzyżowania, na rozpoczynającym się, króciutkim odcinku ścieżki rowerowej dosiadam roweru. Czynię to dokładnie w miejscu, w którym na tej ścieżce namalowany jest białą farbą uproszczony symbol rowerzysty – odbijam się nogą od jego tylnego koła.
Odjeżdżam.
Z naprzeciwka nadjeżdża cyklista. W zębach trzyma jakąś niewielką torbę foliową. Niewiele myśląc, przecina jezdnię po przejściu dla pieszych niewiele zwalniając, nieomal ocierając się ramieniem o lusterko radiowozu.
Włączenie sygnału dźwiękowego trwało pół sekundy; tyle, by usłyszał rowerzysta. Radiowóz w drugie pół sekundy przecina skrzyżowanie.
Zaczynają się czynności.

Komentarze