COMA ŚPIEWAŁA KIEDYŚ „DZIELĘ NA PÓŁ”, CZYLI 6 MIEJSCE W MISTRZOSTWACH POLSKI NA CZAS W PARACH

JEŚLI WIDZIELIŚCIE KIEDYŚ SCENĘ Z GŁUPIEGO I GŁUPSZEGO, W KTÓREJ TO LLOYD ZEMŚCIŁ SIĘ NA HARRYM, DOSYPUJĄC MU LAKSYGENU DO KAWY, TO URUCHAMIAJĄC ODROBINĘ WYOBRAŹNI MOŻECIE SIĘ DOMYŚLEĆ, JAK CZUŁEM SIĘ RANO PRZED WYŚCIGIEM W PARACH O MISTRZOSTWO POLSKI, SPOŻYWSZY WIECZOREM WYCIĄG Z BURAKÓW. PRZYSPIESZONA TERAPIA ODCHUDZAJĄCA NIE MIAŁA W SUMIE WIĘKSZEGO ZNACZENIA, BO NA TRASIE MISTRZOSTW POLSKI MASTERSÓW PODJAZDÓW WIĘKSZYCH NIE BYŁO, A ZBIJANIE WAGI JEST UZASADNIONE, ALE WYŁĄCZNIE POD KĄTEM PODJAZDÓW
Przynajmniej lekko pocieszające były prognozy – miało mniej wiać, niż dzień wcześniej, więc nastawienie z Rafałem mieliśmy bojowe, mimo kiepskiego samopoczucia. Oczywiście prognozy można było włożyć między bajki, bo wiało jeszcze gorzej, niż przy jeździe solowej; ponoć porwane przez wiatr koła- dyski, mające właściwości lotne niezłego latawca znaleziono dziś rano w rejonach Sokołowa Podlaskiego. Wiedząc, co zawsze jako pierwsze kończy się na imprezach sportowych wszelkiej maści (dla niewtajemniczonych – jest to papier toaletowy), zabezpieczyłem stan minimalny własnego zapasu, wiedząc, że w pewnych sytuacjach może być to produkt dosłownie pierwszej potrzeby. Co potwierdzić może Tom Dumoulin po ostatnim Giro d`Italia…
Dojechaliśmy na miejsce; ja z Otwocka, Rafał z Dzbenina, tworząc silną grupę pod wezwaniem. Nie wiemy tylko, czyim. Zmówiliśmy się znacznie wcześniej, by przygotować strategię jazdy, co suma summarum znacznie nas rozbawiło. Okazało się bowiem, że misternie krystalizującą się podczas dyskusji strategię jazdy sprowadzić można było do jednego zagadnienia. Naciskać na pedały na przemian lewą / prawą nogą na tyle mocno, na ile starczy sił. Ot, cała filozofia…
Przebraliśmy się, lekko tylko się kłując po plecach mikroskopijnymi agrafkami podczas przypinania numerów startowych. Na przyszłość do takich agrafek należałoby w pakiecie startowym dodawać pensetę. Chciałem ku pokrzepieniu serc zaintonować „chwała siła męstwo, to nasze zwycięstwo…” Luxtorpedy ale uświadomiłem sobie absurd, zawarty w tych słowach, poza tym nadal gardło dokuczało, więc samo płynne oddychanie było wyzwaniem, o nietrafionych przyśpiewkach nie wspominając.
Smarkając co i rusz i kaszląc unisono ruszyliśmy przepalić nogę, sprawdzając zarazem warunki na trasie. Komentarzy, rzucanych przez nas podczas przebijania się przez tą niemal apokaliptyczną wichurę nie przytoczę, bo nosiły one w większości wyjątkowo mało sportowy charakter. Acz były bardzo ciekawe pod kątem statystyki – ile dosadnych słów da się zmieścić w jednym równoważniku zdania na jednym wdechu.
Przejechaliśmy trasę, ćwicząc schodzenie ze zmian, leżąc na lemondkach, i nawet ładnie one nam wychodziły. To oczywiście nasza subiektywna opinia, ci, co się z nas nabijali są prostu paskudnymi zazdrośnikami. Nie wygrzmociwszy się ani razu – choć mijając Grzesia Krajnera korciło, oj korciło by taką przygodę jemu zafundować (powstrzymało nas to, że i tak by nas później z tą ciosaną z bloku granitu nogą dogonił i kuku uczynił) – wróciliśmy na start, by rozgrzewać się już w pobliżu rampy startowej. 
Jako że jazda w parach na czas jest dość wymagającą dziedziną kolarstwa, chętnych do sprawdzenia się nie było jakiś nieprzeliczalnej liczby, więc nasza kolej startu miała nastąpić dość szybko.Rozjeździliśmy się po okolicznym kwadracie ulic i już nasza kolej. Wlazłem na rampę (Rafał stanowczo odmawiał wejścia na to wąskie i strome cholerstwo, twierdząc, że to wynalazek ku%$&#wy i szatana), a że z pary zawodników to jeden – rozpędzający duet – powinien startować z rampy, drugiemu zostawał start z asfaltu, problemu z podziałem ról nie mieliśmy. Rafał po prostu powiedział, że jak spadnę z rampy, to będzie moja wina i było po dyskusji.
Wlazłem na śliskie, drewniane schody (znów – pojmie to tylko ten, kto spacerował po wąskich schodach na nieziemsko twardych i niezdatnych do chodzenia butach) i ustawiłem się na rampie. To mniej więcej jak próba chodzenia w podkutych butach po lodowisku.
Ja na rampie, Rafał koło rampy – rozpoczyna się odliczanie. Tym razem startujemy co dwie minuty, więc i nieco dłuższy okres kumulacji stresu. Ostatni nieporadnie przybity żółwik, włączone liczniki, odetkany bidon, dwadzieścia, buty już wpięte, piętnaście, nogi już ustawione, dziesięć, żadna już myśl nie przeszkadza w koncentracji, pięć, mięśnie spięte, START!!!- puszczam hamulce, staczam się z rampy i rozpędzam się, po chwili odwracając się kontrolnie, gdzie jest Rafał. Jest, jedzie czujnie jak ważka tuż za mną. Zasada jest prosta – o daniu zmiany na pierwszych dwóch zakrętach nie ma mowy, poza tym moją rolą było rozpędzenie tego osobliwego pociągu, więc rozkręcam się, kładę się na lemondki i już ciśniemy ile sił w nogach. Charakterystyczny szum rozlega się na pierwszej prostej – Rafał wychodzi na swoją zmianę. Obaj redukujemy przełożenia, raz w dół, po krótkiej jak trzaśnięcie migawki chwili drugi raz w dół. Rozkręcamy się. Wieje. W zabudowanych kaskach szum się potęguje, wspominam zbłąkaną muchę z wczoraj, wypierając ją szybko z pamięci, grzejemy przed siebie. Wychodzę na zmianę; prosty, długi odcinek, da się jechać ile sił w nogach, więc kręcimy. Kręcimy mocno, choć trzeba uważać, bo przy tych podmuchach wiatru, zarazem mając znacznie mniejsze panowanie nad rowerem leżąc na podstawkach czasowych o wypadek nietrudno.
I znów, jak w piosence, którą nagle usłyszałem w głowie – czas drąży myśli, to wściekłość i wrzask… – nogi pracują w rytm nikomu niesłyszalnej muzyki. To pomaga. Łatwiej utrzymać rytm, mając jakiś metronom, choćby oparty tylko o wyimaginowaną perkusję.
Szum karbonowych kół, zmiana, dokręcić, utrzymać prędkość. To credo przyświecało nam przez niemal 20 kilometrów. Zmiana za zmianą, w międzyczasie Rafała zaatakowała mucha, którą musiał wypluć. Wyraźnie wzięliśmy do serca podpowiedzi dietetyków o uzupełnianiu białka…
Kręciliśmy mocno. Jak na nasz poziom, jechaliśmy bardzo mocno. Mimo że wiało mocniej, niż dzień wcześniej, poprawiliśmy średnią prędkość a co za tym idzie – i czasy, które mieliśmy solowo. Dojazd do zakrętu, wyhamowanie do 10 km/h, potem strasznie bolesne rozkręcanie się; złożenie do pozycji, nabranie prędkości, redukcja przełożenia… i zmiana, zmiana, jedna za drugą, bez końca. Na nawrocie staraliśmy się wypełnić teoretyczne założenia – zawrócić należy na dość krótkim i wąskim odcinku między pachołkiem a barierką, pamiętając o tym, że nie można zajechać sobie drogi. Dlatego ten, który prowadzi „zastęp” musi wyjechać znacznie dalej, poza pachołek, by znajdujący się z tyłu miał miejsce na wykonanie nawrotu.
Wyszło nam to bardzo płynnie i już rozkręcamy się na powrót. Jak najszybciej przyjąć pozycję aero – i grzejemy ile sił w nogach, obserwując zarazem gdzie znajduje się drużyna z Lublina. Mocne chłopaki, dochodzili nas powoli – złapali nas na ostatnich pięciu kilometrach. Jechali szybko – finalnie trafili na podium, zdobywając srebro.
My jechaliśmy swoje. Na tyle mocno, na ile nas było stać, przy chaotycznym i porywczym wietrze na ostatnich kilometrach dociągnęliśmy do mety utrzymując naszą niezłą prędkość; bo znacznie przekroczyliśmy 41 km/h. To oczywiście przepaść w stosunku do kolegów z podium, ale jak na nas – to była naprawdę mocna, stała jazda.
Metę przecięliśmy dosłownie ostatkiem sił, po wytraceniu prędkości długo stojąc bez słowa, łapiąc z trudem oddech. 24:49. Taki mieliśmy czas.
Wystarczyło na szóste miejsce. Niestety; od podium dzieliła nas przepaść – niepojęte jest, jakim cudem Marek Stram i Grzegorz Golonko (złoto) w takich warunkach mieli średnią prędkość 46,40 km/h. Niepojęte. 
6 miejsce. Jeśli chodzi o czas i średnią; to lepiej, niż zakładaliśmy. Jeśli chodzi o poziom najlepszych rywali – wygląda to nieco słabiej. Oni osiągnęli wynik po prostu kosmiczny.
Ale jeszcze im pokażemy.
Już się umówiliśmy, że ekipa Dzbenińsko – Otwocka zawojuje kategorię M 80.
Warunek – dożyć tego czasu. 

Komentarze