25 LAT PÓŹNIEJ, CZYLI SENTYMENTALNO – OSOBLIWE SREBRNE GODY KOLARSKIE

KLAMRĘ, SPINAJĄCĄ DWA BRZEGI RZEKI NAZYWAMY MOSTEM, ZAŚ KLAMRĘ, SPINAJĄCĄ DWA KOŃCE DOWOLNEGO TEKSTU, NAZYWAMY PUENTĄ. PUENTA, INACZEJ MÓWIĄC, TO WŁAŚNIE TAKIE METAFORYCZNE „MOSTKOWANIE” DWÓCH, CZĘSTO DALEKICH SOBIE BRZEGÓW. DLACZEGO LEAD DZIŚ O SPINANIU DWÓCH BRZEGÓW? BO CHCIAŁEM NAPISAĆ CKLIWĄ OPOWIEŚĆ O MOJEJ OSOBISTEJ KLAMRZE, SPINAJĄCEJ RÓWNE 25 LAT OD OSTATNIEGO WYŚCIGU NA AGRYKOLI, ALE DOŚĆ CIĘŻKO MI JEST PRZYPOMNIEĆ SOBIE JAKIEŚ SZCZEGÓŁY, BO JESTEM JUŻ W TAKIM WIEKU, ŻE DOBRZE, IŻ PAMIĘTAM, ŻE NALEŻY WYSIKAĆ SIĘ PO A NIE PRZED PRZEBUDZENIEM. POZA TYM SENTYMENTALNO – WSPOMINKOWY NASTRÓJ 25 ROCZNICY POSZEDŁ W CHOLERĘ PO PRZEBIJANIU SIĘ ROWEREM PRZEZ WIELKOMIEJSKI RUCH MIASTA, PO KTÓRYM PŁYNNIE PORUSZAM SIĘ SAMOCHODEM, ALE NIE MAM POJĘCIA, JAK FUNKCJONUJE SIĘ NA NIM NA DWÓCH KÓŁKACH
Agrykola. Podjazd (jak na mazowieckie warunki; koledzy z pogórza tego by nawet nie zauważyli, wjeżdżając z blatu), dość dobrze znany wśród okolicznych rowerzystów, dający nie tylko „niewarszawskie” widoki (to jeszcze – z naciskiem na JESZCZE – w dalszym ciągu zielony teren blisko centrum miasta) ale i gwarantujący doskonałe warunki treningowe. Dobry asfalt, brak ruchu samochodowego – nic dziwnego, że popołudniem było tam półtora miliona rowerzystów, biegaczy, rolkarzy, spacerowiczów, skateboardzistów i wszelkiej innej maści narkomanów. Wybrałem się tam, przełamując swoją niechęć do poruszania się rowerem po mieście. Zwłaszcza szosowym.
Ów wpis chciałem poświęcić wspomnianej warstwie sentymentalnej treningu na Agrykoli. Jednak misternie układane w głowie słowotoki, miast przelać na – chciałoby się rzecz na „papier” – zdławione zostały czasem, poprzedzającym oraz następującym po treningu na Agrykoli. Cały urok sentymentalizmu szlag trafił, gdy zacząłem przedzierać się przez miasto rowerem, czyniąc wszystko, by postępować zgodnie z zasadami ruchu drogowego.
I jak nie poruszałem się po stolicy rowerem, tak będę tego w przyszłości unikał. Po dotarciu do Wału Miedzeszyńskiego – bo takiego wała stolica posiada – jak kania dżdżu czekałem zjazdu na pas ruchu lokalnego, bo jazda wśród samochodów bez pobocza do ulubionych moich czynności nie należy. Jechałem szybko, co przy gęstym ruchu powodowało, że jechałem z prędkością równą samochodom, i tu nikt nikomu w niczym nie kolidował.
Atrakcje, wpływająca natychmiast na podniesienie ciśnienia rozpoczęły się wraz z wjazdem na ścieżkę rowerową. I nie mam na myśli prędkości, w oczywisty sposób przekładającej się na jego podniesienie. Bo stety – niestety, moja prędkość nieco odbiega od statystycznego „rowerzysty”, co powoduje, że mijając rowerzystów wszelakiej maści, wózki, rolkarzy, psy, wyprowadzane na spacer, kierowców, zjeżdżających na ścieżkę bez rozglądania się należy jechać czujnie jak ważka i niestety, często zygzakiem, między użytkownikami ścieżek rowerowych, spośród których rowerzyści stanowią niewielki procent. Ale ten niewielki procent z nawiązką rekompensuje wszelkie przewinienia, przypisywane rowerzystom przez kierowców i innych użytkowników dróg.
Bo prawdą jest, że jeśli ów statystyczny rowerzysta może jechać zygzakiem, całą szerokością ścieżki, na pewno to zrobi. Jeśli może jechać, paląc papierosa i jednocześnie rozmawiać przez telefon, także to zrobi. Sygnalizowanie jakichkolwiek manewrów jest zdecydowanie passe. Po co pokazywać, że zamierza się zawrócić w miejscu szczególnie wąskim?
Nastolatki, jadące na veturilo. To moja nowa inklinacja. One potrafią udowodnić, że ścieżka, mieszcząca bezpiecznie dwa rowery przy sobie jest w stanie pomieścić i cztery, a gdy zasygnalizujesz swoją chęć wyprzedzenia ich, to oczywiście zjadą ci z drogi na zasadzie dwie na lewo, dwie na prawo, po czym natychmiast zamienią się miejscami. Gdy zdołasz cudem wyhamować, one zrobią to na powrót. Ot, takie rowerowe jezioro łabędzie.
Zasada trzymania się prawej strony ścieżki. Hmmmm… w wielu sytuacjach odniosłem wrażenie, że wśród cyklistów jest wielu wielbicieli ciekawostek historycznych, kojarzących fakt, że w części Polski pod zaborami jeździło się LEWĄ stroną szosy i usiłują zastosować to w życiu.
O budowie ścieżek rowerowych jako takich nie będę się wypowiadał, bo w porównaniu z Otwockiem te warszawskie są na zupełnie innym poziomie.
Na odcinkach, na których nie dało się jechać ścieżką – ze względu na ich brak – np. Bartycka, czułem się znacznie lepiej, bo…. jechałem wśród samochodów. A tu przynajmniej można zakładać, że kierowca musi przejść jakiś kurs, by prawo jazdy otrzymać. Rowerzysta nie musi mieć nic, o kartę rowerową przecież nikt nie pyta.
Wczoraj przez myśl przeszło mi stare powiedzenie, okrutnie seksistowskie, rzucone przez jednego polityka w odniesieniu do kobiet, prowadzących samochody. Powiedział (nie jest to moje powiedzenie!): nie mam nic przeciw kobietom, prowadzącym samochody; przecież prowadzą jak każdy normalny psychopata. Wczoraj niejednokrotnie powtórzyłem to w odniesieniu do wielu rowerzystów obojga płci.
Wieńcząc temat sprowadzający się do podpadania cyklistom, warto jeszcze zwrócić uwagę na samą Agrykolę.
Jak wspomniałem, znalazłem się tam po 25 letniej absencji.
Wiele się tam zmieniło. Wszystko w zasadzie.
W porównaniu do Nowy Targ Challenge takiego podjazdu w ogóle nie widać, ale mając do dyspozycji płaskie jak stół Mazowsze, nawet taki podjazd, pokonany 23 razy, dał w sumie przeszło pięćset metrów przewyższenia. To tyle, co na zwykłej trasie osiągam dopiero przy treningu przekraczającym 150 km.
Pojeździłem. Powalczyłem z innymi tam trenującymi. Powspominałem.
Sentymentalizm jednak ponownie poszedł w niepamięć, gdy po ostatnim zjeździe z Agrykoli na powrót zacząłem przedzierać się przez miasto, by wrócić do domu.
Przedzierać się. To brzmi adekwatnie do sytuacji. 
I chciałbym mieć porównanie, w jakim czasie wspinałem się pod ten podjazd rzeczone 25 lat temu. Wówczas bowiem peleton był nieco bardziej z tyłu…

Komentarze