PYZÓWKA RAZY SZEŚĆ, CZYLI CZYM RÓŻNI SIĘ PIERWSZY PODJAZD OD SZÓSTEGO – POD TĘ SAMĄ GÓRĘ

DUBEL. TO SŁOWO TOWARZYSZYŁO MI RANO, GDY PRZED TRZECIM ETAPEM WSTAWAŁEM OBOLAŁY Z ŁÓŻKA. IDĄC DO TOALETY WYSTUKIWAŁEM KOŃCZYNAMI NA PANELACH ASYNCHRONICZNY RYTM. SZARPNIĘTA ZASŁONA ODSŁONIŁA MONOCHROMATYCZNY, SZARY, PRZYGNĘBIAJĄCO – DESZCZOWY, GÓRSKI PEJZAŻ. GÓRSKI – TO DODAŁA WYOBRAŹNIA, BO PRZEZ ZWIESZAJĄCE SIĘ NISKO, LEKKO OPALIZUJĄCE WE WSCHODZĄCYM SŁOŃCU CHMURY GÓR NIE BYŁO WIDAĆ. JESTEM PRZEKONANY, ŻE DOKŁADNIE TAK SAMO WYGLĄDAŁBY PIERWSZY LEPSZY CZŁOWIEK, WSTAJĄCY RANO PO NIEZŁEJ, ZAKOŃCZONEJ TRZY GODZINY WCZEŚNIEJ, IMPREZIE. NOGI PO PROSTU SŁUCHAŁY ZUPEŁNIE INNEGO RYTMU, NIŻ RESZTA CIAŁA. ZMĘCZENIE SWOJE ROBIŁO, ZATRZYMAŁEM SIĘ PRZED TOALETĄ, PATRZĄC NA NIĄ I ZASTANAWIAJĄC SIĘ BARDZO DŁUGO. DOPIERO PO CHWILI PRZYSZŁO OTRZEŹWIENIE; TRZEPNĄŁEM SIĘ W CZOŁO, MÓWIĄC POD NOSEM „SIKU!”. 

Gdyby na podstawie samopoczucia oceniać szanse na zajęcie jakiegoś określonego miejsca na ostatnim etapie, w ciemno brałbym przedostatnie. Rzut oka za okno spowodował natychmiastową reakcję dwóch szarych komórek – znaleźć rękawki i nogawki. By się upewnić, wyszedłem na chwilę na dwór – i to była jedna z rzadkich sytuacji, gdy drzwi zamykałem za sobą szybciej, niż je otwierałem. Było wietrznie, zimno, depresyjnie wręcz szaro. W sumie i dobrze, bo nie było widać w oddali miejsca naszej kaźni na podjazdach. 
W nogach wyraźnie odczuwałem braki personalne w naszej Ostrołęcko – Otwockiej drużynie. Masażysta zrezygnował z pracy (sądzę, że mogło to wynikać, że mu nie płaciliśmy), dietetyk zachlał i wziął wolne, trener już dawno stwierdził, że praca z nami nie ma sensu a menedżer zniknął na przymusowym odwyku.
Poranek przed trzecim etapem był ciężki; kumulacja zmęczenia spowodowała, że mimo głodu nie chciało się zjeść porządnego śniadania a wbijanie się w strój kolarski było nad wyraz stresującym przeżyciem. W żołądku czułem wielką, ołowianą kulę, otoczoną szorstką warstwą lodu, przesuwającą się niczym wahadło Foucaulta wzdłuż i wszerz trzewi.
Przez głowę przechodzą dość niejasne myśli o 21 etapach, pokonywanych przez zawodowców na wielkich tourach ze znacznie przecież większym kilometrażem i przewyższeniami, ale nie wyciągam z tego żadnych wniosków. Jasnym jest przecież, że nie jesteśmy zawodowcami…
Po bliżej nieokreślonej liczbie powrotów do toalety w końcu udało nam się zwlec i dojechać na miejsce startu. Chłód przyczynił się do wyjątkowo długiej analizy; czy jechać w bluzie, czy też samej koszulce plus rękawki. Stanęło na wersji lżejszej, czego finalnie nie żałowaliśmy – w czasie etapu i tak zrobiło się dość gorąco…
Niestety, już na samym starcie totalnie zawaliłem; wiedząc, że start honorowy wiedzie po krętym Nowym Targu, starałem się ustawić w miarę blisko czuba. Mżysto deszczowa noc sprawiła jednak, że trawa, pokrywająca wyjazd ze stadionu wzdłuż alejki była mokra; stałem z boku grupy, więc siłą rzeczy jadąc do bramy musiałem przejechać przez mokrą trawę. Uślizg koła i już odpycham się dłonią od ziemi; błyskawicznie straciłem kilkanaście pozycji, tracąc Rafała z oczu. Odrabianie pozycji w gęstej grupie, jadąc przez kręte miasto do łatwych nie należy; trzymanie się tyłu grupy trwało do momentu wjazdu peletonu na krótki odcinek bruku, którym wyłożony był rynek. I na samym tym bruku, gdy grupa nieco zwolniła i jechała przezornie – doszedłem zygzakiem Rafała. Cóż, bruk mam chyba wpisany w swoje pogubione w czasie jestestwo.. 
Trasa trzeciego etapu sprawiała wrażenie dość skomplikowanej – po starcie honorowym dojeżdżaliśmy do dwóch małych rund, z podjazdem na Pyzówkę (plus kilka innych podjazdów) by później pokonać cztery razy pętlę większą, z podjazdem pod Pyzówkę od przeciwnej strony. To dlatego bałem się dubla – wiedząc, jak zasuwa czołówka, jazda na pętlach jest potencjalnie dublogenna. Podjazd pod Pyzówkę zasługuje na oddzielne potraktowanie – piękne miejsce, przypominające mityczne uroczysko, pokonywane w bardzo wąskim wąwozie krętą drogą, na którą nie wjeżdżają samochody. Droga jak z widokówki – całkowity brak pobocza, wąsko, kręto, żmija na poboczu, kamienisto – piaszczyste pobocze. Cóż, to pobocze było zarazem końcem wyścigu dla wielu chłopaków, którzy nie wyrabiając się na zjeździe, czy też zbytnio spóźniając hamowanie, wyznaczali coraz to nowe szramy na skądinąd pięknej powierzchni wąwozu. Tych, co wmeldowali się w wąwóz było wielu; na każdej rundzie ktoś odciskał swój indywidualny ślad na żwirowo – gliniastym zboczu. Stał tam cały czas ratownik – i miał co robić… To tam wyścig zakończył m.in. Adam En oraz Mateusz G oraz kilku chłopaków z samej czołówki. Miejsce było skrajnie niebezpieczne – mokro, dość ślisko, ostre zakręty na równie ostrym zjeździe równało się coraz to nowym , piaszczystym fontannom, wzbijanym przez upadających kolegów. Jedno miejsce – na najostrzejszym zakręcie – na ostatniej rundzie było poznakowane wpadającymi na nie rowerami w kilkunastu miejscach… 
Elita odskoczyła od nas już na pierwszym podjeździe. Szybko stworzyliśmy drugą grupkę, jadąc w kilka osób (najlepiej wspominam dwudniową współpracę z Michałem K.) w której jechaliśmy w tempie nie przynoszącym wstydu. Tradycyjnie; to, co traciłem na podjazdach (pilnowałem się, by jechać tylko i wyłącznie swoim tempem) odrabiałem na zjazdach. Nie tylko odrabiałem, co jeszcze niejako z automatu wyskakiwałem na przód grupki, wychodząc na zjazdach na prowadzenie. Tam jechało mi się… szybko.
Co runda mieliśmy podawany czas, ile wyprzedza nas grupa liderów. I nie było tak tragicznie – jak się okazało, to dubla było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Nogi jakoś się rozkręciły, pilnowałem picia i jedzenia; co przy przemęczeniu jest czynnością rozgraniczającą przetrwanie od zejścia z roweru.
Umarłem na szóstym podjeździe. Po prostu padłem – nagle nogi się zatrzymały, usztywniły i zaczęła się walka o przetrwanie. Bolało, jak to strasznie bolało przez ostatnie kilometry pod górę.Usztywniona końcówka zaowocowała koniecznością jazdy zygzakami, a widząc przed sobą chłopaków, odpadających z grupki, jasne było, że cierpię nie tylko ja. Tu ważna uwaga dla wszystkich, którzy tam kibicowali – a tych było bez liku. Wiem, że nie reagowałem na te okrzyki, klaskanie itp, ale słyszałem – uwierzcie, słyszałem – każdy jeden okrzyk. Każde jedno słowo dopingu. Ostatnie 500 metrów ostatniego podjazdu pokonałem w zasadzie tylko dzięki okrzykom stojących tam ludzi… wielkie wam dzięki… bo był to moment koszmarny.
Zjazd!!! I po zjeździe mocno pofałdowana, ale już nie stroma ściana, dojazdówka do mety.Rozpędziłem się – tam właśnie zaliczyłem ostre hamowanie przed dzieciakiem, skaczącym po bidon, zrobiło mi się zimno gorąco w jednej chwili. Zakręt… główna szosa, wiodąca w stronę Nowego Targu. Spadek terenu, gnam jak dziki, dochodzę dwóch chłopaków – nie utrzymują koła, jadę swoje, bo odżyłem trochę.
W oddali miga znajomy mi strój, ale ten strój przeważnie jeździ nieco szybciej… nie wierzę też, że była aż taka bomba, bo Mateusz nogę ma. Dojeżdżam do niego – cóż, strój lekko porwany, obity łokieć, leżał. Także w wąwozie na zjeździe. Złapałem przyzwoitą prędkość, więc krzyczę, by łapał koło i jedziemy do mety razem. Przejazd kolejowy. Skok. Mostek, kilka skrzyżowań z ostrym dohamowaniem. Gdzie ten stadion. Zakręt, jeden, drugi, w oddali Edyta – W KOŃCU – strzela mi jakieś zdjęcia, jest dowód, że tam byłem, Mateusz kręci też, acz widać że jest niedysponowany. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ma już DNF, więc ciągnąłem go ile sił, bo w klasyfikacji był przede mną, by nie stracił zbyt dużo czasu.
Wspólnie dojechaliśmy do mety.

Meta. Trzy paskudnie ciężkie etapy, po których rzucałem kolarstwo już na zawsze.
Jednak wygrać z nałogiem łatwo nie jest, silna wola jest znacznie osłabiona działaniem adrenaliny, endorfin i znacznie osłabionego umysłu. Poddać się sztuką nie jest, wyzwaniem jest zmusić się do cierpienia większego, niż można znieść.
Nowy Targ Road Challenge boli. Bardzo boli, zwłaszcza przy mojej, mało góralskiej, wadze.
Nigdy więcej.
I zarazem – oczekiwanie na kolejną edycję.
Tak, nigdy więcej… Do zobaczenia na rynku w Nowym Targu za rok.

Komentarze