O, TAKA, PANIE TA RYBA BYŁA… CZYLI PRZEGRANA W ŻTC O UŁAMEK MILIMETRA

WIESZ, ŻE BĘDZIE GORĄCO, GDY JUŻ NA PIERWSZYM ZAKRĘCIE PO STARCIE WYŚCIGU – PO LEDWIE STU METRACH – ZOSTAJESZ WYSADZONY Z JEZDNI NA POBOCZE PO POTRĄCENIU PRZEZ JEDNEGO Z KOLEGÓW Z PELETONU. TAK TEŻ BYŁO DO SAMEGO KOŃCA, NERWOWEGO I SZCZĘŚLIWIE PRZEJECHANEGO BEZ KRAKSY WYŚCIGU

Kolarze – amatorzy mają coś wspólnego z drożdżami – odrobinka ciepła i wyłażą z każdej możliwej dziury. Wyłaniają się z piwnic, dziwiąc się, że to coś świecącego na nieboskłonie muska białą jak wapno skórę, złażą z trenażerów, dziwiąc się, że rower postawiony na szosie sam pionu nie trzyma, poniewczasie też reflektując, że na szosie nie da się jechać tak, jak na trenażerze. Znaczy się – nie da się jechać, patrząc jednocześnie w ekran czegokolwiek, czego używa się do umilania czasu, spędzanego na trenażerze. A zauważyć należy, że niektórzy z zawodników powinni zdecydowanie więcej poćwiczyć jazdy po linii prostej… pewnie nie odkryję Ameryki bis, mówiąc, że jazda zygzakami w peletonie do specjalnie rozsądnych nie należy.
Wystartowaliśmy w memoriale Rawskiego wraz z Piotrkiem Drelą zupełnie treningowo. Piotr treningowo przed Polandbike, ja przed Nowy Targ Challenge, choć ze wszystkich serii to właśnie ŻTC jest moją „główną”, na tą klasyfikację główną chcę polować. To był dziwny, niebezpieczny wyścig. Piotr, pamiętający czasy insurekcji kościuszkowskiej, ja – prowadzący pochody protestacyjne w czasach zaborów i posiadający akt urodzenia pisany ręczną cyrylicą stanęliśmy na starcie wśród wielu młodzików, nie wiedzących nawet, że w Warszawie był tor kolarski Orzeł, po którym wiele lat temu miałem okazję się ścigać. Ścigałem się tam, jak większości tych, z którymi wczoraj walczyliśmy jeszcze na świecie nie było.
A skoro ciepło, to wszystkim posiadającym rowery szosowe przyszło do głowy, żeby nabyć troszkę świeżutkiej opalenizny kolarskiej; a jak to poprawnie uczynić? Na wyścigu.
I się zrobiło tłoczno. Wystartowaliśmy z lekkim opóźnieniem, i już sam start w tak licznym peletonie do łatwych nie należał. Zaraz po starcie ostrym był równie ostry skręt w prawo. Dotychczas mi się wydawało, że skręcając w prawo należy lekko się pochylić w tą stronę i w dokładnie tą samą stronę skręcić kierownicę. Cóż, jak się okazało, kolega obok mnie przedstawił swoją, innowacyjną wersję skręcania w prawo, jadąc przez zakręt… prosto. Cóż, zapomniał skręcić.Efekt; wypchnął mnie na pobocze, więc pierwsze przekleństwo „do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu” poleciało na samym początku wyścigu. Wpiąłem się ponownie i dalej, gonić peleton.
I się zaczęło. Jak udało się przebić przez cały peleton na jego czoło – zajęło to z pięć kilometrów – zaczęła się walka o utrzymanie w czubie. Cóż to był za dziwny wyścig… niemożliwa do policzenia ilość szarpnięć, nierówne tempo, dziesiątki prób ucieczek (plus kilka moich, niech ta młodzież sobie za wiele nie myśli) wypadanie poza trasę…działo się. Ale niestety, wyścig nie był szybki. Był na odcinku z wiatrem – tam leciało się konkretnie, ale na kilku ciężkich odcinkach tempo spadało, co przyczyniło się do dojechania do mety grupy około dwudziestoosobowej. Byłoby znacznie lepiej, gdyby grupka finiszująca była połowę mniejsza… średnia i tak wyszła 38 km/h, ale powinno być szybciej.
Co dziwne, to że my, stare dziadki, okupowaliśmy czoło peletonu przez praktycznie cały czas. Kilka ucieczek zrealizowanych, kilka szarpnięć dobrze odchudzających peleton, kilka zlikwidowanych ucieczek…
I jedna akcja na spół właśnie z Piotrkiem – pod wiadukt. On z prawej, ja z lewej – wspólny skok spowodował, że złapaliśmy ładną przewagę. Nie udało się jej dowieźć do mety, ale i tak przed samą metą – 1500 metrów przed – zdecydowałem się na dłuuuugi finisz. Jednocześnie rozprowadzając Michała z młodszej kategorii wiekowej. Wyszło nieźle, gdyby nie to cholerne potrącenie i zaleczenie barierek – i przez Piotrka, i przeze mnie. Wystarczyło tylko na drugie miejsce. Tylko, bo gdyby nie zwiedzanie pobocza nie byłoby szansy, by przy tej prędkości któryś z mojej kategorii wiekowej wyszedł mi z koła.
Drugie miejsce złe jednak nie jest, ale niedosyt pozostaje, bo byłoby lepiej.
Nie chce mi się powtarzać uwagi dotyczącej pracy na zmianach – bo to wygląda koszmarnie ostatnimi czasy. Pięciu, sześciu pracuje, pozostali wiozą się na kole, czekając na finisz. Naprawdę to takie satysfakcjonujące przejechać za dziadkami całą trasę, by na ostatnich metrach wyskoczyć z koła? A może tak troszkę popracować? Może powchodzić na zmianę? Nie ma to jak przesiedzieć w peletonie cały dystans, chowając się przed wiatrem i na ostatnich metrach próbować objechać tych, co ich cały czas ciągnęli. Zaiste, honorowe to. Nadmienię, że przy tym wieku, w jakim jesteśmy my, to powinniście nas odczepić po pierwszych pięciu kilometrach jazdy. A dać zmiany nie ma komu…

Komentarze