CISZA I OGIEŃ, CZYLI NIEPOZORNE ROZPOCZĘCIE DRUGIEGO ETAPU NOWY TARG ROAD CHALLENGE



TYTUŁOWA CISZA I OGIEŃ POJAWIŁA SIĘ NIEPRZYPADKOWO; NA POCZĄTKU KAWAŁEK ÓW ZACZYNA SIĘ OD SŁÓW, KTÓRE SAME WSKOCZYŁY WE WŁAŚCIWE TRYBIKI, WOLNO OBRACAJĄCE SIĘ W GŁOWIE PO ROZPOCZĘCIU DRUGIEGO ETAPU NOWY TARG ROAD CHALLENGE. W MIEJSCU GDZIE STOJĘ GINIE KSZTAŁT… TAK, ZMĘCZENIOWE MROCZKI PRZED OCZAMI SKUTECZNIE UTRUDNIAJĄ WIDZENIE… ŚWIATŁA ZLEWAJĄ SIĘ U STÓP… TAK, ŚWIATŁO ZLEWAŁO SIĘ ZE ZBOCZA KAŻDEJ GÓRY, DO KTÓREJ SIĘ ZBLIŻALIŚMY, PROWADZĄC NAS NA POKUSZENIE NICZYM SYRENY…WTŁOCZONY LEKKO W OBCY NURT… TAK, NURT PELETONU W GÓRACH ZDECYDOWANIE NIE BYŁ MOIM NURTEM… CHCIAŁBYM OCALIĆ CO SIĘ DA… TAK, GŁÓWNIE ŻYCIE NA ZJAZDACH. NA PODJAZDACH TEŻ. ŚPIEWAŁEM W PAMIĘCI DALEJ: NA SKRAJU MIAST, NA SKRAJU DNIA, MIĘDZY DROGAMI, KTÓRE ZNASZ, CHWILA WYTCHNIENIA…
GWAŁTOWNIE PRZESTAŁEM ŚPIEWAĆ; JAKA, DO STU TYSIĘCY BECZEK ZJEŁCZAŁEGO TRANU, CHWILA WYTCHNIENIA, NAPIERAJĄC PO WĄSKICH DROGACH ZE ŚREDNIĄ Z PIERWSZEJ GODZINY 40 KM/H??? 

Wstaliśmy rano, jak tylko pierwszy kur zapiał, czyli koło jedenastej. Poniewczasie okazało się, że to nie kur, a sąsiad naszych gospodarzy ćwiczył przyśpiewki goralskie, ale to szczegół. Wstaliśmy, i mimo zdawałoby się niedługiego pierwszego, ledwie 7,5 km etapu (z tego pięć km w górę) rankiem ów podjazd czuć było w nogach. Śniadanie, miód i już z Rafałem przebieraliśmy się w stroje kolarskie – bo na start zamierzaliśmy jechać tak samo, jak na start pierwszego etapu – czyli rowerami. Siedmiokrotna wizyta w toalecie, i już możemy ruszać. Mapa pokazała nam, że do miejsca startu mamy cztery kilometry. Ot, zwykłe „przepalenie nogi” przed etapem.
Nie uwzględniliśmy jednego. Że te cztery kilometry były niemal cały czas pod górę… 

By to szlag jaśnisty trafił, rzekłem, gdy tylko zjechaliśmy z naszej drogi w stronę miejsca startu; podjazd jeszcze na dobre się nie zaczął, a ja już czułem zapiek ud. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna, nadal ospale… ciężka, ogromna i pot z niej spływa, jedzie i sapie, dyszy i dmucha, już ledwo sapie, już ledwo zipie… niech Was, moi drodzy czytelnicy nie zwiedzie tytuł tego wiersza „Lokomotywa” – bo to jest napisane o kolarzach. Mówi to Wasz uniżony narrator, i na potwierdzenie tej tezy mam masę dowodów.
Nieźle już zmęczony pierwszym podjazdem skonstatowałem z przerażeniem, że to ten sam podjazd, który – jako PRZEDOSTATNI – pokonywać będziemy po 120 kilometrach górskiej rzezi.Coś mi się jednak w wyobraźni nie kleiło – jest miejsce startu, jest lista startowa, wszystko się zgadza poza jednym – w kółko słyszę, że do mety prowadzi jeszcze jeden podjazd, tyle że nie do końca wiem, gdzie on jest (byłem przekonany, że miejsce startu i mety jest w tym samym miejscu). Organizator, słysząc moje pytanie popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem i pokazał na pewien punkt nad głową. Widać tam było jakiś maszt, czy inne coś – to tam mieliśmy dojechać na samo zakończenie. Wysoko. Bardzo wysoko. Przełknąłem ślinę, co powoli stawało się moim nerwowym nawykiem.
Maszt, czy krzyż stał w oddali, taki malutki… był rzeczywiście wysoko.
By tradycji stało się zadość, po pięciokrotnym sikaniu ustawiliśmy się na starcie. Piloci są, policja jest, zawodnicy są, lista podpisana…
START!
Ruszyliśmy. I od razu z górki, co błyskawicznie wpłynęło na podniesienie ciśnienia. Mimo że peleton wyraźnie doświadczony, mało kto się „bujał”, jechało się wśród koleżanek i kolegów dobrze, to jednak prędkość robiła swoje – wymijanie samochodów, rond, ostrych zakrętów do przyjemnych nie należało. Były dość niebezpieczne momenty, ale szybko towarzystwo się uspokoiło, po czym gnaliśmy w stronę słowackiej granicy. Ale co to była za jazda…
Jak na tak przyzwoite tempo – nie spadające poniżej 45 km/h, co przy znacznej architekturze drogowej do łatwych rzeczy nie należy – obyło się bez większych problemów. Dwie kraksogenne sytuacje, uratowane, średnia wychodzi przez pierwszą część trasy przeszło 39 km/h, wjeżdżamy na Słowację.
Tego, że droga cały czas „falowała” – przecież to Tatry – mówić chyba nie trzeba. A trzymanie takiego tempa w pofałdowanym terenie do łatwych nie należy… Mimo pędu dało się i napić, i zamienić kilka słów z kolegami z boku.
Nagle, można powiedzieć – ku mojemu zaskoczeniu – rozpoczął się podjazd. I z dala widać było, że to nie przelewki, bo droga wiła się w górę dokąd wzrok sięgał. Lekkie przełożenie, tradycyjne polecenie (nie patrz w górę) i zaczynamy się wspinać. Na przestrzeni dwustu metrów peleton rozciągnął się jak guma od starych majtek; nie było najmniejszych szans (nawet nie próbowałem) utrzymania tempa czołówki – kozica na amfetaminie przy nich to wzorowy przykład leniwca. Starego i chorego.
Chciałbym napisać, że sytuacja na pierwszym ostrym podjeździe wyklarowała się niczym na górskich etapach trzytygodniówek, gdy sprinterzy i klasykowcy szukają swojej grupetto i w spokojnym tempie kręcą do mety tak, by zmieścić się w limicie czasu, ale przesadziłbym z określeniem „sprinter” czy „klasykowiec”. Grupa rozciągnęła się, między elitą a nami powstała przerwa, w której jechało kilka wolnych elektronów, za którymi kręciliśmy w swoim tempie my, druga grupa za czołówką. Tu każdy jechał w swoim tempie, trzymając się blisko siebie w zasadzie tylko dla towarzystwa, bo dawanie zmian na podjeździe nie miało większego sensu. Każdy po prostu musi jechać swoje, bo próba szarpnięcia skończy się źle…
Każdy podjazd, nawet najdłuższy na całe szczęście ma to do siebie, że się kończy.
Z jaką ulgą przyjąłem żółty napis na drodze „premia górska 500″, co oznaczało, że jeszcze tylko wieczność cierpienia i już zjazd. 
ZJAZD. W końcu. Na szczycie strasznie zależało mi, by zacząć zjeżdżać jako pierwszy z mojej grupki. Docisnąłem, zmieniłem na dużą tarczę, z tyłu mały… i rozkręcamy się.
Zjazdy zasługują na oddzielny opis; bo to przygoda sama w sobie, okrutnie ryzykowna, zarazem atawistycznie pierwotna. Lecisz, niczym szalony narciarz „na kreskę”, pilnując w zasadzie tylko jednego – by nie spóźnić hamowania przed zakrętami, bo wówczas zrobi się mało zabawnie. Na najostrzejszych zakrętach nie bez powodu stał słowacki ratownik z noszami usztywniającymi…
Lecę, w oddali widzę Edytę, która zmieniała obiektyw, była szansa tylko na okrzyk z pozdrowieniami i szus, w dół. Brodą do mostka, kolana pod ramę, tyłek na ramę, ręce mocno trzymające kierownicę, z dwoma palcami założonymi – asekuracyjnie – na klamki hamulcowe, środek ciężkości znacznie obniżony, sylwetka maksymalnie aerodynamiczna. Opór wiatru wbija okulary w twarz, oddech staje się cięższy – bo prędkości przekraczające 75 km/h to jak jazda motorem bez owiewki, ale w odróżnieniu od motoru za całą ochronę masz cienki niczym chiński jedwab strój kolarski. Jazda szaleńcza, jak lot szybowcem, niemal unosisz się nad jezdnią nie spuszczając wzroku z drogi przed sobą. Liczy się to, co przed, nie za tobą.
Gdy wpadamy do jednej z położonych na trasie miejscowości, skupienie sięga zenitu; tu należy patrzeć nie tylko na drogę, ale na wszystko to, co dzieje się na poboczu – czy nikt nie wyskoczy, samochód nie zacznie wyjeżdżać z bramy czy skrzyżowania… trasa zabezpieczona, ale niepewność pozostaje. Zresztą dnia trzeciego zaliczyłem niezłe hamowanie i uskok przed dzieciakiem, który rzucił się, by zdobyć bidon, który wypadł jednemu z chłopaków na pobocze…
120 kilometrów jazdy na dwóch pętlach po Tatrach. Straszne podjazdy, przeplatane równie strasznymi zjazdami.
Z moją grupetto dotarliśmy do ostatniej pętli, na której nieco się towarzystwo porwało. Zjazd z pętli i już „tylko” kilkanaście kilometrów dojazdu do Dursztyna.
Ostatnich dwóch podjazdów – w tym ostatniego, wiodącego w górę do samej mety – nie opiszę.
Są to wspomnienia, które chcę wymazać z pamięci...
Ostatnie pięćset metrów to niemal sprinterska walka z kolegą, który jechał za mną przez ostatnie dwa, trzy kilometry etapu. Nie dawał zmian, dlatego zawziąłem się, i ostatni podjazd pokonałem znacznie powyżej swoich możliwości, zarazem pokonując jego o ładnych kilkanaście metrów.
Bolało.
Bardzo bolało.

Komentarze