A JEGO IMIĘ TO CZTERDZIEŚCI CZTERY, CZYLI SERPENTYNĄ POD PRZEŁĘCZ KNUROWSKĄ

SILNE PRZEŚWIADCZENIE NIEKTÓRYCH DZIECI, ŻE ZAMYKAJĄC OCZY NEUTRALIZUJE SIĘ OBECNOŚĆ „ZŁEGO” W CIEMNYM POKOJU NIE SPRAWDZA SIĘ W GÓRACH. CHOĆ SAMO PODEJŚCIE JEST ZASADNE – PRZYNAJMNIEJ W MOIM WYDANIU, BO PILNOWAŁEM SIĘ, BY NIE PATRZEĆ W GÓRĘ, TYLKO BY PATRZEĆ JAK NAJBLIŻEJ SWOJEGO PRZEDNIEGO KOŁA. CZYM INNYM JEST WIDZIEĆ PODJAZD HET, PRZED SOBĄ, CZYM INNYM ZMAGAĆ SIĘ Z JEGO TYLKO DZIESIĘCIOMETROWYMI ODCINKAMI. PATRZ TYLKO PRZED SWOJE PRZEDNIE KOŁO GŁĄBIE, POWTARZAŁEM SOBIE. TU NIEWIELKIM RATUNKIEM BYŁY DZIESIĄTKI ZAKRĘTÓW – OKOŁO 44 WŁAŚNIE – TWORZĄCYCH SERPENTYNĘ, BO WIDOK PIĘCIU KILOMETRÓW SZTYWNEGO PODJAZDU NA WPROST POZBAWIŁBY MNIE PRZYTOMNOŚCI

Start i od razu pod górę. Bez rozjazdówki, bez możliwości nabrania prędkości. Od razu z małej tarczy, okrzyki mobilizacyjne organizatorów (niesamowite zjawisko) i w górę… Byle nie spaść z roweru, powtarzałem sobie, byle nie zatrzymać się, bo ruszyć już się nie da… i w żadnym wypadku nie walczyć z nikim, kto mnie wyprzedzi. Jechać tylko i wyłącznie swoim tempem, bo w górach próba utrzymania nieswojego tempa może skończyć się tragicznie. Zjawisko zapieku w udach pojawia się błyskawicznie.
Pierwszego szoku doznałem między trzecim a czwartym zakrętem. Jechałem swoje, na ile się dało, oddech przyspieszał wprost proporcjonalnie do pokonanych metrów i nagle zza pleców wyskakuje mi startujący dwa miejsca za mną „Bobas”, czyli Robert. O rany, jak on szedł. Kolegę, startującego bezpośrednio za mną musiał złapać za pierwszym zakrętem, który był bardzo blisko startu… Jeden z lepszych górali w stawce, i to było wyraźnie widać… Złomotał mnie straszliwie i pognał pod górę, jakby goniło go stado wściekłych wilków. Lub na górze czekała na niego darmowa kolejka przedniego trunku. Przeraziłem się – jego tempo wjazdowe było tak odległe od mojego, że widmo czerwonej latarni (ostatniego miejsca w stawce) nabrało całkiem realnych kształtów.
Potówka pod kaskiem już po półtora kilometra wspinaczki przestała spełniać swoją funkcję; kapało po nosie, a ręce ciężko oderwać od kierownicy, bo walka z procentami pod górę wiąże się z zaangażowaniem całego ciała. A że ciała u mnie znacznie więcej, niż u górali w stawce, ta wspinaczka była walką z sobą samym.
Dwa kilometry, a jadę już chyba z pół dnia. Dwa kilometry – tyle co na płaskim etapie wrzuca się twardy obrót by naciągnąć stawkę na finiszu, tu dłuży się w nieskończoność. Lewa noga, prawa, przeplatanka w głowie, zrobić wszystko, by nie myśleć, skupić się na kręceniu, nie na bólu nóg, w głowie na siłę odtwarzana jedna dość rytmiczna piosenka, by nie dopuścić do głowy żadnych autodestrukcyjnych myśli. Nie, cymbale, z roweru nie zejdziesz. Tak, rację mieli ci, co mówili że bez kasety górskiej będę cierpiał – a jeszcze nie wjechaliśmy na prawdziwe stromizny! Jadę zygzakami, starając się ścinać zakręty, dwa i pół kilometra a chyba już przekroczyłem granicę Szwajcarską, bo to na co wjeżdżam to na pewno nie Tatry.
Trzeci kilometr – dochodzę kolegę z przodu, mijam go, dyszymy unisono strasząc okoliczną faunę, chyba wystartował nieco za szybko, lub taki z niego góral, jak ze mnie, z pobliskiej gałęzi podrywa się jakieś duże ptaszysko, obsypując mnie igłami i wydzierając się nad głową, odleciawszy obrażone w siną dal zostawiło mnie znów samego. Trzy i pół kilometra – a uwierzcie, podjazdy liczy się nie kilometrami a metrami przepychania jakiś kosmicznych watów – pojawia się ból tylnej części uda, mój stary znajomy, który w warunkach treningowych idzie rozmasować lub rozbić pięścią, pod górę nie ma takiej możliwości. Trzy sześćset, po nieprzeliczalnej ilości minut trzy siedemset, gdzie ten szczyt, potówkę można wyżymać, zresztą kask też, rozebrałbym się nawet ze skóry, byle się odrobinę schłodzić, przed czwartym kilometrem dochodzę kolejnego kolegę, startującego przede mną. Znów echem po Przełęczy Knurowskiej roznosi się dyszenie tym razem asynchroniczne, mijam go wypatrując znaku premii górskiej – bo od niego 500 metrów do szczytu. Niech Was – drodzy czytelnicy w liczbie trzech – nie zwiedzie te „ledwie pięćset metrów”. Wiecie, jak dłuży się minuta np. w sprincie, a dla niejeżdżących – minuta po niewłaściwej stronie drzwi toalety? Te pięćset metrów dłużyło się jak ćwierćwiecze.
Pomiar czasu, za nim po kilkunastu metrach zaczyna się zjazd… Uffff… nie mam siły wrzucić blatu z przodu, nogi nie chcą rozkręcić nowego, bolesnego przełożenia. Wstaję na pedałach, dwa, trzy silne zakręcenia i zaczynam zjazd. Górskie powietrze szybko oczyszcza pot, zaczynam w miarę widzieć, gdzie jadę, nabieram prędkości, ale nie za ostro – bo wiem, że za chwilę zakręt 180 stopni, kiepsko wyprofilowany, a nie chcę odzierać kory z drzew, stojących u podnóża zbocza. Szkoda przecież roweru, by wylecieć nad barierką.
Jadę! W końcu normalna prędkość, błyskawicznie pojawia się 60 km/h, jestem ciężki jak niedźwiedź, więc grawitacja i pojebany umysł jest po mojej stronie. Nie ćwiczyłem nigdy zjazdów, a intuicyjnie potrafię to robić. Nie boję się; dojeżdżam do ostrego zakrętu, składam się jak scyzoryk, słysząc okrzyki strażaków, od wewnętrznej strony zakrętu wyrzuca mnie do samej barierki po przeciwnej stronie i pędzę… teraz tylko w dół, dwa i pół kilometra. Ale z jednym zakrętem – agrafką.
Tam wiem, że ostrożnie – jeden ze wstrząsem mózgu już odwieziony, po drugim widać ślady nieudanego hamowania. Przeleciał pod barierką, całe szczęście nic poważnego się z nim nie stało. 
Składam się nad ramą, ręce mocno trzymają kierownicę, 70 km/h, najechanie na kamyk może zapewnić nieplanowany lot nad potokiem, zakończony lądowaniem bez telemarku, gnam skrajną lewą stroną, dotykając brodą mostka w poszukiwaniu jak najbardziej aerodynamicznej sylwetki, nie muszę kręcić nogami, bo za kilkaset metrów ostry zakręt, dojeżdżając mijam Edytę, która nie zdążyła mi zrobić zdjęcia, pędzę, hamowanie z wyprzedzeniem – bo w ostatniej chwili hamowanie przy takiej prędkości odbywa się na asfalcie przy pomocy biodra, łokcia i kolana, składam się w prawo, przy samych materacach rozwieszonych na barierce mostka, zawracam – i długa prosta w dół do mety.
Drę jakby nie było jutra. Tym różnią się zawody amatorów od zawodowców. Jeździmy jak dzicy, liczy się tu i teraz. Zawodowiec ma zjechać, zarobić i pojechać jutro w kolejnym wyścigu. My tak dalekosiężnych analiz, sięgających dnia następnego nie czynimy, bo i po co. Siadam na ramie, cicho szepcząc modły do wszystkich bożków, włącznie z Janusem, by z żadnej posesji nikt nie wyjechał, wybiegł czy nie wyskoczył pies, rozkręcam się i zasuwam ile sił w dół. Ale nie przeginam; mam pełną świadomość, że jadę na nieznanych mi kołach i całkowicie nowej, założonej godzinę wcześniej kasecie. Błąd przy takiej prędkości nie skończy się zdarciem kolana, błąd może okazać się – jak w Egipcie – WIELbłądem, niosącym za sobą dość eschatologiczne konsekwencje. 
Przecinam metę z policzkami wywiniętymi na potylicę, między zębami gromadzą się zapasy białka (ponoć owady mają ich odrobinkę), zanim wyhamuję, mija jeszcze bity kilometr.
Koniec. Pierwszy etap zakończony sukcesem – bo bez kraksy. I nie jako ostatni w stawce. 
Jedno, co mogę powiedzieć ze względną satysfakcją, to że mój jednokomórkowy ośrodek nerwowy (mózg) patrzy na zjazdy z dziwnej perspektywy. Nie boję się ich. Zarazem ważąc, ile ważę – DUŻO za dużo – grawitacja jest po mojej stronie, potrafię zjazdy robić nieźle, co pokazały też dwa późniejsze dni w wyższych górach.
Zjazd pokonałem w czasie lepszym, niż wielu z elity. Brakło nieco do najlepszych, ale naprawdę zjazd pokonałem szybciej, niż wielu zawodników ze znacznie wyższej półki, niż ja jestem.
Meta, w końcu meta. Za metą uzupełnienie nawet nie węglowodanów, bo to góry, tylko węglowodorów, by móc dnia następnego wjechać pod te dwa kilometry w górę.

Komentarze