NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ, CZYLI OSTATNI KILOMETR WIETRZNEGO ŻTC GRÓJEC

SYNDROM WYPARCIA. LATA TEMU POJĘCIE TO, WRAZ Z INNYMI MECHANIZMAMI OBRONY LUDZKIEGO UMYSŁU OPISAŁ I SPOPULARYZOWAŁ ZYGMUNT FREUD. DODAWSZY DO TEGO JEGO KONSTRUKCJĘ POSTACI, WRAZ Z DETERMINUJĄCĄ CZŁOWIEKA CZĄSTKĄ ID, BĘDĄCĄ NAJNIŻSZYM, INSTYNKTOWNYM MOTYWEM WSZELAKIEGO DZIAŁANIA, OTRZYMUJEMY DOŚĆ KLAROWNY OPIS FUNKCJONOWANIA KOLARZA. BO DOKŁADNIE NA TYM POLEGA JAZDA W SILNIEJSZYM OD SIEBIE PELETONIE. NA WYPARCIU BÓLU, NA SZUKANIU MASOCHISTYCZNEJ PODNIETY W KATORDZE, NA WYTRZYMYWANIU WIĘKSZEJ ILOŚCI DŹGNIĘĆ SZPADĄ NIŻ RYWALE AŻ PO ŚWIADOME ROZŁĄCZENIE WSPÓŁPRACY MÓZG / CIAŁO. BO GDYBY MÓZG W CZASIE WYŚCIGU ZARZĄDZAŁ REALNIE CIAŁEM, ZSZEDŁBYM Z ROWERU PO 40 KM TRASY…

Szuram stopami, idąc w poniedziałek rano po korytarzu w pracy; dzień po sieczce w Grójcu. Ja. Szuram. Stopami. Idąc. Pierwszy raz mi się to zdarza; pytanie, czy to już przesilenie, związane z zaawansowanym wiekiem, czy też efekt nawalanki na trasie w Grójcu. Szuranie stopami po ziemi standardowym zjawiskiem nie jest…
Nie raz pisałem już o tym, że kolarstwo nie ma nic wspólnego z wytrzymałością, szybkością, watami i innymi niezrozumiałymi dla nikogo sratami. Kolarstwo to nie wydolność, nie taktyka i czytanie wyścigu. Kolarstwo to atawistyczne w swojej postaci przekonanie się na własnym ciele, kto z peletonu jest większym masochistą i nic więcej. Wbrew pozorom kolarstwo jest strasznie proste – kto w swoim zapędzie mniej czy bardziej uświadomionej autodestrukcji zagoni się dalej. Kres możliwości ludzkich jest bowiem ciężki do określenia; nad wszystkim usiłuje zapanować mózg, w naturalnej ochronie organizmu przed bólem i spustoszeniem, dlatego by go ominąć, stosuje się syndrom wyparcia.
Wcale nie bolą mnie nogi. Płuca nic a nic rozpaczliwie nie walczą o byt. Jeszcze tylko kawałek, powtarzane niczym credo już chwilę po starcie. I stałe kłamstwo dnia pod tytułem „dasz radę”. Ja może i dam radę, tylko moje ciało nie wie o tym…
Od początku jak przyspawany pilnowałem czuba grupy. Nie chciałem dać zepchnąć się niżej, bo tam nie ma szans na żadną reakcję, jak pójdzie ucieczka. To także jest stary jak świat kolarski dysonans poznawczy, gdy jeździ się samemu, bez drużyny… Dlaczego? Otóż trzymanie się czuba peletonu jest niezwykle wyczerpujące, bo co i rusz trzeba orać na zmianach, a znów trzymanie się tylu grupy nie ma najmniejszego sensu… Zmiany. To zjawisko znane chyba z każdej szosowej imprezy… orka na czole straszliwa, a chętnych do zmian po prostu brak. By trzymać jakieś ludzkie tempo, na zmiany wychodzą stale te same osoby, pozostałe grzecznie, gęsiego wiozą się na kole… nie jest to miłe, ale z drugiej strony sprawiedliwości w pewnym momencie stało się zadość, gdy z dużego peletonu zostały same strzępy. Bardzo fanie pracowało mi się z niejakim Karwowskim; kojarzę go z ubiegłego roku, lał mnie bez opamiętania. A w Grójcu już wcale mnie nie zlał… Był wyżej o jedno miejsce, ale nie było już dysproporcji między nim a mną.. na zmianach praliśmy równo…
Siłą rzeczy rzadko odwraca się w czasie wyścigu do tyłu, i z ciekawością skonstatowałem po kilkunastu kilometrach niesamowitego naginania, że z wielkiego, barwnego peletonu na starcie zostało nas ledwie kilkunastu. I tu zaczęło się robić gorąco. Naprawdę gorąco. Nigdy jeszcze, w żadnym wyścigu, tak szybko jeszcze nie jechałem. Fakt, w np. Nałęczowie jechaliśmy 70, na łuku i zjeździe z lekkiej górki, ale po płaskim jechać 62… o rany.
Piekło w udach. Płuca zaciśnięte. Wszystko boli.
I nastąpił moment krytyczny. Przy tak absurdalnej prędkości zszedłem nieco dalej na wachlarzu podwójnym. Przód strasznie skoczył przed zakrętem, poprawił po zakręcie. I było po wyścigu. Koszmarna pogoń w zasadzie solowa, a optymistycznie można powiedzieć, że maksymalnie dwójkowa. Ale o pogoni złego słowa nie powiem; jechaliśmy we czterech, i choć wszyscy oddychali uszami, to dwóch kolegów, nie wychodzących na zmiany wprost przyznali, że nie są w stanie tak jechać, ale na finiszu wygłupiać się nie będą. Coś zresztą było na rzeczy, bo gdy raz zmobilizowałem ich do wyjścia, to prędkość spadła… znacznie spadła.
Gro ostatniego dojazdu do mety, koszmarnie pod wiatr, ciągnąłem sam, zamieniając się co jakiś czas z kolegą. Unikając zaskoczenia na metry przed metą, bo przy takiej rzezi w nogach łatwo dać się zaskoczyć, zwłaszcza przy czołowym wietrze – zaatakowałem czym się da znacznie przed metą, gdy tylko zobaczyłem znacznik 300 metrów.
Przykre jest to, że na ostatniej straszliwie długiej, prostej, długiej jak droga mleczna, długiej jak obwód ziemi, długiej jak mur chiński i kolej transsyberyjska razem wzięte odrobiłem do ucieczki bardzo długi dystans. Ciężko ocenić na „oko”, tym bardziej że zmącone zmęczeniem nie funkcjonowały poprawnie, ale strzelam, że ucieczkę miałem już na wyciągnięcie ręki, od pięćdziesięciu do stu metrów przed sobą. A na ostatnim wiadukcie traciłem do nich około trzystu.
Końcowe metry to już syndrom wyparcia wysokich lotów. Zaatakowałem, ale co to był za atak… Jazda w zwolnionym tempie. Rachitycznie wolna, na stojąco, z nisko ustawionymi przednimi skrzydłami, by minimalizować opór powietrza… Odskoczyłem od trójki, i widząc reakcję kolegów (zerową), wiedziałem, że mi nie zagrożą. Dojechałem. W końcu przecięta linia mety….
Dwie ciekawostki z wyścigu.
Jedna – na drugim okrążeniu dwóch chłopaków z naszej – jeszcze wówczas sporej grupy – zaczęło się „czarować” jak do sprintu. Czarowali się sami, my jechaliśmy dalej, aż wrzasnąłem, że do mety jeszcze pełna runda. Było nawet – przez ułamek sekundy – śmiesznie, jak się zorientowali, że mają jeszcze naście kilometrów do mety.
Druga - za metą słyszałem ciekawą rozmowę, o mocy per kg ciała, wykręcanej przez jednego, sympatycznego skądinąd zawodnika. Cieszył się z jakiegoś tam wyniku, że w okolicach, gdzie mieszka, raczej nikt nie wykręci tyle, co on. Na pytanie, ile ja wykręcę, zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam zielonego pojęcia. Jednak utkwiło mi to w głowie.
Wróciłem do domu i sprawdziłem w wynikach testu wydolnościowego sprzed trzech miesięcy.
Wykręciłem więcej.

Komentarze