INAUGU.. (TRUDNE SŁOWO)..RACJA SEZONU LETNIEGO ŻTC W GRÓJCU. LETNIEGO, CZYLI START ZE ŚNIEGIEM W TLE

WŚRÓD GROMADZĄCYCH SIĘ PRZED HALĄ SPORTOWĄ W GRÓJCU ZAWODNIKÓW PRZEZ DŁUGI CZAS LEJTMOTYWEM BYŁA ROZMOWA ZBLIŻONA DO TAKIEJ, KTÓRĄ CZĘSTO ODBYWAJĄ DZIEWCZYNY, SZYKUJĄCE SIĘ NA BAL. CO NA SIEBIE WŁOŻYĆ? WBREW POZOROM TEMAT TEN DO PROSTYCH NIE NALEŻAŁ; W CIĄGU GODZINY BOWIEM POGODA ZMIENIŁA SIĘ DIAMETRALNIE. SŁOŃCE, WIATR, PEŁNE ZACHMURZENIE, DESZCZ AŻ W KOŃCU ŚNIEG. ZIMNO, WIETRZNIE I …. STRASZNIE WIETRZNIE, USZY WYWIJAŁO NA DRUGĄ STRONĘ, ROBILIŚMY NIMI JAK PIES PLUTO W KRESKÓWCE
Przebrałem się w samochodzie, szczękając resztkami zębów, co się ostały po Paryż Roubaix, decydując się na jazdę w potniku i jesiennej bluzie. Wyjście z samochodu i przejechanie kilkuset metrów rozgrzewki błyskawicznie zrewidowało ten jak się okazało poroniony plan – wróciłem założyć jeszcze koszulkę, drugą oddając koledze, cierpiącemu na niedosyt warstw w swojej wersji ubrania na cebulkę. Samo czekanie na start honorowy do przyjemnych nie należało, że nie wspomnę o konieczności wysikania się na poboczu…brrr…
Z katastroficzną wręcz oczywistością przyjęliśmy rozpoczynający się w tym momencie opad śniegu; co poniektórzy wręcz byli z tego tytułu zadowoleni, by to zwiększało prawdopodobieństwo zamarznięcia kilku kolegów po trasie, co w oczywisty sposób zwiększyło by szanse na ich lepszy wynik.
To, co w Grójcu miłe, to wspólny przejazd przez miasto w asyście służb w postaci startu honorowego na miejsce startu ostrego. Zimno. Nerwowe rozmowy, wcale nieśmieszne śmiechy. Co chwila ktoś staje na siku. Jadę cały start honorowy ramię w ramię z Grzesiem Krajnerem. To ten, co ma pierdyliard tytułów Mistrza Polski i udo (jedno!) wielkości mojego obwodu klatki piersiowej mierzonej z przedramionami włącznie. Mierzyłem się w puchowej kurtce. I z plecakiem. Jeden kilogram jego uda generuje więcej mocy, niż całe moje ciało.
Ustawiliśmy się na starcie, spokojnie przeszedłem zygzaczkiem do pierwszej linii startowej.Magiczne słowo „przepraszam” otwiera wiele drzwi, wystarczy odpowiednio zdecydowanie je wypowiedzieć. Zbyt nas dużo było, by ryzykować start z dalekiej pozycji. Jedno szarpnięcie z przodu i z peletonu nici, a że nici nieodwołalnie kojarzą się z moim nazwiskiem, więc nie chciałem, by ochłapy za peletonem stały się i moim udziałem. Wiało okrutnie; od razu widać było, że jak ktoś odpadnie, to sam na pewno nie dociągnie, a ci, co założyli stożki większe niż 50 mm latali nad nami niczym latawce.
Wojtek Pawelec udzielił ostatnich rad co do trasy (w tym odpowiedział na moje kultowe pytania a) może minutka na papieroska? b) czy jedziemy w tą stronę (pokazując palcem za siebie) po czym starter machnął szachownicą.
Już antyczne wojska wiedziały, że dźwięk na polu bitwy ma niebagatelne znaczenie. Dęcie w rogi, bicie w bębny, łopot skrzydeł husarii. Wrzask. U nas ten sam efekt odnoszą charakterystyczne, głośne dźwięki wpinania zatrzasków w pedały. Do tego momentu skurczone żołądki, totalnie odbierający siły stres przedstartowy, credo, powtarzane co chwila „co ja tu robię?”, stałe uczucie przepełnionego pęcherza. Grupowa nerwica natręctw w postaci cyklicznego popijania z bidonu, choć sensu to nie miało żadnego. Dwie minuty!; niesie się echo sędziego, zdążyłem z sikania na poboczu wrócić na rower. Minuta; już siedzę, but wpięty, drugi czeka na swoją kolej. Gwizdek w usta – widzę niczym przez peryskop, blisko i daleko jednocześnie, flaga poszła w górę. Napięte mięśnie. Szybkie przybicie żółwików z pięcioma kolegami w koło życząc, byśmy w takim samym składzie i stanie widzieli się na mecie. Gwizd, ostre trzaski wpinanych butów, karbonowa husaria rusza.
Kojarzycie scenę z dowolnego filmu wojennego, w którym główny bohater, ogłuszony jakimś imponującym wybuchem, rodem z wysokobudżetowych produkcji hollywoodzkich, nagle traci słuch, a w okół niego nadal dzieją się dziesiątki rzeczy? Ogląda je lekko rozmazanym na skutek szoku wzrokiem, czekając, aż zmysł słuchu wróci na swoje miejsce. Tak też jest z nami na starcie. Wszystko przed białą linią, namalowaną na asfalcie, traci znaczenie. Przestaje być zimno. Od tego momentu tło wycisza się, jakby nasz mistrz marionetek nacisnął wielki przycisk „mute”; liczy się tylko trasa przed nami, liczy się tu i teraz.
Odechciewa się siku. Przestaje kołatać się po opustoszałej głowie pytanie „co ja robię tu”?. Oddech się – chwilowo, co prawda – ale uspokaja. Pojawia się atawistyczna wola przetrwania, a co za tym idzie – walki. Niuanse tracą znaczenie. Jestem ja i rower, zespoleni na najbliższe kilometry niczym bracia syjamscy. Z tego duetu nikt nie rządzi; jeden musi słuchać drugiego, musi zapanować synergia, w przeciwnym razie dociągnięcie do mety może być ponad siły… 
Pierwsze zakręcenie pedałami. Lekki zakręt, natychmiast następuje walka o stworzenie grupy, o zajęcie w niej jak najlepszego miejsca. Wszyscy widzą, jak wieje. Lewą nagle ktoś skacze, prawą inny dociąga do niego – już na czele jedzie dwójka. Nikt nie reaguje, acz napędzamy się już nieźle. Nikt nie reaguje, bo wszyscy wiedzą, że taki skok na samym początku zbierze swoje żniwo. Nie mają szans na odjazd.
Psy! Nagle z pobocza w stronę peletonu wyskakują dwa duże, ujadające psy. Ostrzegamy się wzajemnie; nikt nie wystraszył się rzecz jasna psiaków, tylko nikt nie miałby ochoty leżeć w kraksie, gdyby któryś z nich wpadł między nas. Psy zaskoczone odskakują, widząc nacierającą szybko rzeszę rowerzystów. W ich oczach wyraźnie widać, że odebrały to jako zemstę braci rowerowej za wszystkie dotychczas porwane przez nich nogawki.
Jak przyspawany pilnuję pierwszej czwórki, piątki w peletonie, jadąc cały czas na zmianach. Wiem, że to zabiera strasznie siły, ale też wiem, że trzeba być z przodu, bo tam dzieją się rzeczy najważniejsze. A w tłumie z tyłu niespecjalnie się jedzie. Na początku, zanim się peleton nie ułoży i nie wystrzela – warto być w czubie. Potem też, bo jak pójdzie ucieczka, to tylko z czuba…
Zakręt pokonany przy prędkości 50 km/h nikogo nie dziwi. Nie słychać szorowania hamulców. Wszyscy składają się, zakręt na pełnej petardzie…
… i upada kolega tuż obok mnie. Zanadto go zniosło. Padł w trawę, lecz padł na twarz, znaczy – żyw jeszcze! Kątem oka zobaczyłem, że się podnosi, ale czasu już nie było na nic, bo dźwięk padającego roweru znarowił peleton. Jeszcze było nas wielu.
Po wywołanym kraksą nieprawdopodobnym szarpnięciu zostało nas niewielu.
CDN.
Zdjęcie trochę uzmysławia, jak tam wiało. Widać, że my, będący w czubie „wyłapujących” wiatr jedziemy nieźle przechyleni. Pozostali się za nami chowali.
I, co ciekawe, już na samym starcie usłyszałem od dwóch osób: dobrze, że jedziesz, dasz koło? Bardzo chętnie, ale kto mi da to koło w potrzebie?…

Komentarze