HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY, CZYLI ROZPOCZĘCIE SEZONU SZOSOWEGO ŻTC GRÓJEC JUŻ W NIEDZIELĘ

ZIMNICA JAK CHOLERA. WIEJE JAK DWIE CHOLERY. TRASA OSŁONIĘTA OD WIATRU TYLKO JEDNĄ, SMĘTNIE BUJAJĄCĄ SIĘ NA WIETRZE, BEZLISTNĄ GAŁĄZKĄ. RANTY I WACHLARZE RZĄDZĄ PELETONEM – W ZASADZIE PEŁNA GRUPA NIE ISTNIAŁA JUŻ PO DZIESIĘCIU KILOMETRACH OSTREJ JAZDY. NIBY NIEWIELKIE, KRÓTKIE PODJAZDY (WIADUKTY, POKONYWANE KILKA RAZY) ALE MOCNO – PRZY WIĘKSZYCH PRĘDKOŚCIACH – DOSKWIERAJĄCE; UDA SPECJALIZUJĄ SIĘ W AUTO-AKUPUNKTURZE. TAK WYGLĄDAŁ MÓJ UBIEGŁOROCZNY, PREMIEROWY START W ŻTC W UBIEGŁYM SEZONIE. I JAKO JEDYNY ZAWODNIK W PELETONIE, W NIEZWYKLE ZIMNY, WIETRZY, SAMOBÓJCZO – DEPRESYJNY DZIEŃ (W TLE OBOWIĄZKOWO POWINNO JOY DIVISION LECIEĆ), JECHAŁEM W CAŁKOWICIE PRZEMOCZONYM UBRANIU. W PLECAKU ROZKRĘCIŁ MI SIĘ BIDON, MOCZĄC CAŁY ZESTAW STARTOWY.. PEWNIE DLATEGO POJECHAŁEM TAK SZYBKO (BY SIĘ ROZGRZAĆ, BO SZCZĘKAJĄCYMI ZĘBAMI PRZY NIEFORTUNNYM TRAFIENIU ODGRYZŁBYM SOBIE JĘZYK) PRZEGRYWAJĄC NA MECIE TYLKO Z RAFAŁEM BRZĘCZKIEM
W niedzielę rozpędu nabiera moja główna seria wyścigowa. ŻTC, inauguracja w Grójcu. Względnie płaska, ale poprzez to szybka i interwałowa trasa. Zapowiada się ciężkie ściganie, o ile zawodnicy – jak w ubiegłym roku – podejdą do zawodów ambicjonalnie, bo to przecież pierwiosnki zabawy szosowej, czyli najbardziej wymagającej dyscypliny kolarstwa. I jeśli – jak w ubiegłym roku – będzie „e, dziś tylko treningowo”, „przyjechałem się sprawdzić”, czy też moje ulubione „to trasa nie dla mnie”, to już wiem, że będzie grubo. Kolega, który na starcie informował mnie z poważną miną, że zimę przesiedział w fotelu i dopiero pierwszy raz w roku wsiadł na rower, zawiązał pierwszą ucieczkę po 10 km, siekając peleton w drobne kawałeczki i zwykłe, ludzkie ochłapy. Drugi, zaklinając się i bijąc w wątłą pierś zastrzegał, że przyjechał bez formy, bo ostatni raz jeździł jesienią, zawiązał drugą ucieczkę, w której współuczestnictwo poczytuję sobie za cud. Jechaliśmy jakby nas dzikie wilki goniły. I stado wściekłych psów. Złapali nas dopiero po kilku kilometrach, gdy z peletonu ostało się jeno naście osób.
Ja nie mówiłem nic przed startem. Nie byłem w stanie; zamarzłem, koledzy trzymali mnie w pionie, by mieć się o co oprzeć z wpiętymi zatrzaskami przed startem. Wyobraźcie sobie założenie na siebie całkowicie mokrych ciuchów, przebierając się oczywiście na dworze, przy wiejącym halnym (zaręczam, był to halny, mimo że to Mazowsze) i temperaturze, nie przymierzając, minus ośmiuset stopni. Nie wierzcie meteorologom – tam naprawdę było tak zimno!!! Nie mówiłem nic, bo od szczękania zębami wytrącającego plomby przeszedłem do szczękościsku, a już następnym etapem byłaby płaska, zielona linia na monitorze, więc gestami błagałem o jak najszybszy start, by móc się choć odrobinę rozgrzać. Gałki oczne odmroziły mi się dość szybko, gdy tylko okulary zaparowały. 
Jak już Wojtek Pawelec zasygnalizował start, puszczając przed nami motocyklistę, nie wiedziałem, jak oderwać zesztywniałą nogę od asfaltu, a wcześniejsza próba wysikania się na poboczu drogi mało nie spowodowała konieczności sprawdzenia działania załogi karetki R-ki w skuteczności postępowania z osobami poddanymi arktycznym temperaturom.
O rany, jak ja wtedy zmarzłem… wzrokiem błagałem Wojtka (usta miałem sklejone szronem) by już nas puścił. 
No i puścił, i co się okazało? Że zgrabiałymi dłońmi nie byłem w stanie klamek hamulcowych nacisnąć. Obręcze też przymarzły, więc i tak hamowanie było bez sensowne. Poza tym, przełajowcy nie hamują…
Jechałem bez czucia w dłoniach, spoglądając co jakiś czas z przerażeniem na szron, osadzający się na mokrych spodenkach. Z licznika, i tak nie pokazującego właściwej prędkości, bo przecież pojebałem obwód koła, smętnie zwisał sopel. Wskazywał 15 km/h. Licznik, nie sopel. Cóż, możliwe że tyle akurat jechałem… Sopel drażnił mnie, ale próba strącenia go nieomal zaowocowała wykręceniem salta przez kierownicę.
Skurcze zmrożonych dłoni przeszły w połowie dystansu, mniej więcej wtedy, gdy zeszła mi mgła z okularów, sprawiająca, że moja „przednia szyba” stawała się w pełni nieatrakcyjna widokowo.
Mój zlokalizowany w zamarzającej szarej masie instynkt przetrwania nakazywał jak najszybciej kręcić nogami z dwóch względów: by rozgrzać stygnące mięśnie (to w sumie był pierwszy przypadek w historii medycyny, że rigor mortis zarejestrowano przed a nie po zgonie) oraz by jak najszybciej dojechać do mety, bo wówczas mógłbym schronić się na chwilę w budynku organizatora. Bądź w karetce reanimacyjnej. Karawanu nie dostrzegłem; może i dobrze, bo w takim stanie zmrożenia mógłbym wybrać drogę na skróty.
Do mety dojechaliśmy w małej grupce. Z tej małej grupki sprint wygrał właśnie Rafał, przy moim gigantycznym błędzie taktycznym na ostatnich 50 metrach; na metę wpadłem tuż za nim. I rzadki to przypadek, ale zaraz za metą jechałem niemal równie tak szybko, byle tylko dojechać do biura zawodów i odrobinę się ogrzać...
Zaś to, że jadąc do tego biura zmyliłem ze zmęczenia drogę i nadłożyłem z pięć kilometrów zostawię już na inną opowieść. Jak będę siedział przed kominkiem z papuciami… to jeszcze ze trzy, cztery lata.
Ps. w tym roku lex Szyszko działa, pewnikiem nie będzie tej nawet jednej, osamotnionej gałązki, za którą można by się schować…

Komentarze