GDY IDENTYCZNĄ TRASĘ WYŚCIGU POKONASZ O 12 MINUT SZYBCIEJ, NIŻ ROK TEMU…


PO WYŚCIGU W GRÓJCU UKŁADAŁEM W GŁOWIE WIELE PARALEL CO DO PRĘDKOŚCI, OSIĄGANYCH W DZISIEJSZYM WYŚCIGU. MIAŁEM W GŁOWIE BŁYSKOTLIWE PORÓWNANIA, DOWCIPNE PUENTY I MNÓSTWO KĄŚLIWYCH UWAG. ROZPŁYWAŁEM SIĘ NAD PORÓWNANIAMI Z TGV, NAD ZESTAWIENIAMI Z PKP, NAD CONCORDEM, JUMBOJETEM I TUPOLOWEM. MIAŁEM WIELE SŁÓW I SPOSTRZEŻEŃ, KTÓRE…. WYWALIŁEM DO ŚMIETNIKA. 

BO CZASAMI MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ. Wiedziałem, że będzie szybko, gdy na starcie honorowym przywitał nas śnieg. Wiedziałem, bo wszyscy będą chcieli się jak najszybciej rozgrzać…
Liczenie nie jest moją najmocniejszą stroną; więcej! w zasadzie w ogóle nie jest moją żadną stroną, więc nie pokusiłem się o obliczenie, o ile szybciej przejechaliśmy ten sam dystans, co w ubiegłym roku. Wiem jedno – w ubiegłym roku na tej trasie dojechałem do mety w 01:35 minut z sekundami, a dziś w 01:23 minuty… 
Było szybko. Było bardzo szybko. 
Dębiejesz, gdy decydująca o losach wyścigu akcja rozgrywa się przy prędkości 62 km/h.
Nie masz czym wrzeszczeć, bo 140% oddechów ledwie daje radę dostarczyć tlenu do piekących ud, a gdzie reszta ciała? Wrzeszczeć, bo kolega przed tobą zostawił lukę jednego roweru do szarpiącej straszliwie ucieczki. Wrzeszczeć, by łapał koło, bo przy tych prędkościach strata może być nie do odrobienia. Wyprzedzasz, mimo że wiesz, że solo ich nie dojdziesz. Kręcisz ile sił, choć tych już dawno nie ma, wskazówka paliwa oparła się o żółtą diodę już w połowie dystansu. Plujesz wprost przed siebie, mając w dupie starą żeglarską zasadę o zakazie sikania pod wiatr. Charczysz, bo gardło okleja podnosząca się żółć, plujesz raz jeszcze, możesz się odezwać. Odezwać… to wielkie słowo. Z boku brzmi to raczej jak skrzek – powtarzające się zawołanie, niczym echo gasnące w lesie – o zmianę. Słowo „zmiana” odmieniane było dziś przez wszystkie przypadki. Od początku było z tym źle, ale to już zostawię na późniejszy opis samego wyścigu. Grupa kilkudziesięciu chłopa, do pracy chętnych pięciu – sześciu… Miło jest wieźć się na kole, nie?
Połykasz żel z częścią opakowania, by oderwać rękę od kierownicy na jak najkrótszy czas, żel wsiąka w język. W czasie całego wyścigu tylko dwa sięgnięcia po bidon, a i tak z każdym z nich tracisz pół metra dystansu. A żeby odrobić pół metra przy oporowej jeździe, potrzebujesz kilkuset metrów piłowania…
Boisz się spoglądać na licznik, przecież nogi i głowa czują, że przejechałeś z milion kilometrów, nie chcesz na niego patrzeć, odczarowujesz go, ale to działa jak z pająkiem, widzianym na suficie. Sam ściąga twój wzrok. Ukradkiem, bo może licznik tego nie zauważy, rzucasz na niego okiem. Jednym. Chwilę później drugim. Oba dokonują tego samego odkrycia. Z obu do mózgu przekazywana jest jedna, wulgarnie wręcz bolesna informacja. Jesteś u kresu, a to dopiero 40 km…
Wycofuję się. Nie dam rady. Na co mi to było. Nigdy więcej. Wszystkie te myśli przeskakują po synapsach – już dawno przestałeś myśleć. Teraz już tylko walczysz o przetrwanie i jak najmniejszy wstyd, gdy doskoczą cię młodzicy, dziewczyny i kategoria osiemdziesiąt plus. 
Nogi jednak bolą tak, że nie możesz przestać kręcić. Nie wiesz też, jak zjechać, bo jesteś na przeciwległej drodze do Grójca, jak zjedziesz, to i tak musisz pokonać całą rundę, by dojechać do Grójca… a jechać samemu? W takim przeraźliwym wietrze? Nie da się. Spadnę z roweru. Zdmuchnie mnie, znajdą mnie w tych szuwarach po rocznych poszukiwaniach.
Jadę więc dalej.
Ma mecie nikt z mojej grupki z koła nie wyszedł. Trzeci. Ucieczka niemal złapana.
Niemal…

Komentarze