WYŚCIG W DŁUGOSIODLE, CZYLI LEKKIE ROZDWOJENIE JAŹNI


MARIO CIPOLLINI MAWIAŁ, ŻE JAK HAMUJESZ, NIE WYGRYWASZ. CÓŻ; WYRAŹNIE WCZORAJ ZBYT MOCNO PODCIĄGNĄŁEM HAMULCE, BO W DŁUGOSIODLE NIE WYGRAŁEM. DLA PORZĄDKU DODAĆ NALEŻY, ŻE O KILKA SEKUND SPÓŹNIŁEM SIĘ NA START… BYŁO CHŁODNO, WIĘC JADĄC NA ROZGRZEWKĘ – BEZ ZEGARKA – BY ZŁAPAĆ NIECO CIEPŁA ODJECHAŁEM ZBYT DALEKO OD STARTU…
Nic nie przebije uczucia, gdy wracając z lekkiej rozgrzewki, składając się w ostatni zakręt przed miasteczkiem zawodów zobaczyć, jak pierwszy sektor już zapina zatrzaski, a spiker zawodów jest w trakcie odliczania od dziesięciu w dół.
Lekka panika; bo nagle poczułem się jak obrońcy Wizny, tyle że ja leciałem sam naprzeciw czterystu chłopa…
Do linii startu cisnąłem sprintem, błyskawiczne wskoczenie przed lekko spanikowanymi kibicami na chodnik przyczyniło się do podniesienia ciśnienia – by przepuścić lecący już na czołówkę pierwszy sektor – na chodniku komicznie szybkie zawrócenie roweru i od razu, zeskakując z krawężnika, start lotny mojego drugiego sektora. Nie zdążyłem zrobić nic, co powinienem zrobić – nie zdjąłem bluzy, nie oddałem bidonu…
Po zeskoku z krawężnika od razu kocioł, byle złapać czub sektora przed wjazdem na bruk. I to się udało – pierwszy odcinek asfaltowy pokonany w czele (co widać na zdjęciu), po wskoczeniu na bruk grupa się rozsypała. 
Niestety, znów widząc koniec pierwszego sektora nie było szans na ich dojście – po bruku wpadliśmy w las, tam tempo znacznie spadło, kilku mnie wyprzedziło i w momencie walki o pozycję przed zakrętem i górką spadł mi łańcuch. W mgnieniu oka wyprzedziło mnie co najmniej dwudziestu chłopa.
Odrabianie pozycji na trasie względnie płaskiej, a przez co dość szybkiej – było koszmarem. Wyprzedziłem kilku kolegów, osłabłem, kilku wyprzedziło mnie – zaczęła się walka pozycja za pozycję, aż złapałem się z dość szybką czwórką. Długi czas praliśmy razem, ładnymi, szybkimi zmianami, aż wpadliśmy na bruk. Tam grupka się rozsypała. Jeden na lewo, jeden na prawo, jeden zwolnił – ja zacząłem cisnąć środkiem. Wcale nie dlatego, że poczułem wiatr w żagle – po prostu chciałem poczuć przedsmak Roubaix. Po kilometrze takiej jazdy – delirka w rękach, dajcie mi tylko fortepian, a coś z marszu zagram. Dupsko obite, obręcz barkowa pulsuje. W Roubaix czystego, znacznie starszego bruku będzie niemal 60 km… w mordę…
Jechałem już sam. Przed sobą, migający między drzewami niczym spłoszone sarenki, tyle że w odblaskowych kaftanach, ciśnie równo pewna dwójka. Wiedzą, co robią, bo cisną krótkimi, szybkimi zmianami. Szybka decyzja – trzeba gonić, bo współpraca w silnym (mimo drzew) wietrze znacznie łatwiejsza, niż darcie na solo. I to była pogoń stulecia. Ostatnie dziesięć metrów do nich odrabiałem z pięć kilometrów… Zbliżałem się do nich dosłownie po centymetrze, charcząc, plując, klnąc (w myślach, bo słowa bym z siebie nie wydobył), wyzywając nogi i poprawiając opadający na czoło kask. To efekt założenia cieńszej czapeczki bez dociśnięcia pasków. Ostatnie pół metra do nich wyszarpałem zębami, bo już na pewno nie nogami ani płucami. 
Chwilowe złapanie oddechu na kole – i ostra praca na zmianach. Grzaliśmy tak pewien odcinek, ale na szybkim, zupełnie płaskim leśnym odcinku odskoczyłem od nich – to moja przewaga, właśnie szybkie, płaskie odcinki, nad interwałowymi podjazdami, na których z zasady tracę.
Do mety dojechałem sam, piłując ostatnie kilometry solo. Dojechałem na miejscu osiemnastym, co jest wynikiem znacznie poniżej oczekiwań.
I to jest właśnie nawiązanie do lekkiego rozdwojenia jaźni. Z dwóch perspektyw:
- pierwsza jest taka, że nie do końca wiem, czemu tak słaby wynik zanotowałem. Nie leżałem. Tylko raz nakładałem łańcuch, nie tracąc specjalnie wiele czasu. Różnica do pierwszego w stawce taka, jak zawsze. Średnia prędkość – praktycznie taka, jak zawsze. Samopoczucie w czasie jazdy – niczym nie odróżniające się od innych startów, a tu jeszcze część trasy pode mnie, bo mało podjazdów. I przy skądinąd nie tragicznej jeździe – dopiero 18 miejsce. Nie klei mi się to nic a nic…
- druga dwoistość to ta, o której śpiewał Slipknot w Duality. Niczym pogański Janus (bóstwo o dwóch, przeciwnych twarzach) rywalizacja na rowerze wydobywa na wierzch zupełnie inną twarz człowieka. Gdy w życiu codziennym jestem ostatnią osobą na świecie w podejmowaniu wszelkiej konfrontacji, toczenia sporów, z zasady wolę się wycofać, niż z kimś się bezproduktywnie szarpać, zdecydowanie wybieram rolę mocno wyalienowanego i nie dążącego do bliższych kontaktów społecznych, tak na rowerze Janus pokazuje swoją drugą twarz.
Walczę. Staram się. Nie unikam żadnej konfrontacji, jak trzeba nie mam nic przeciwko walce łokieć w łokieć. Nie boję się kraksy, nie obawiam się wjeżdżania w miejsca, gdzie tego miejsca – między drzewami – w zasadzie nie ma. Rywalizacja na rowerze to moje alter ego. Bo, jak mawiał Einstein: w życiu, jak na rowerze – by utrzymać równowagę musisz być ciągle w ruchu.

Komentarze