O CO CHODZI W TYM KOLARSTWIE??, CZYLI POLANDBIKE OTWOCK MOIM OKIEM

STOJĄC W CZWARTYM SEKTORZE WYMIENIALIŚMY SIĘ UWAGAMI; OT POGODA, BOLĄCE PLECY, TY KURNA NA PRZEŁAJU?? ZNASZ TĄ TRASĘ?, DLACZEGO PRZECHODZISZ NA CZOŁO CZWARTEGO? NA TO OSTATNIE ODPOWIEDZIAŁEM ZGODNIE Z PRAWDĄ, ŻE DŁUGO MNIE NIE BĘDZIECIE OGLĄDALI, I TAK TEŻ SIĘ STAŁO. BO MNIE ZDENERWOWALI. POZA TYM ZACISNĄŁEM SOBIE (ZAPINAJĄC NUMER STARTOWY) OPASKĄ SAMOZACISKOWĄ LINKĘ HAMULCOWĄ TAK, ŻE ÓW NIE DZIAŁAŁ PRZEZ CAŁĄ TRASĘ
Na starcie Polandbike Otwock- bardzo mocnej serii wyścigowej – stanąłem w zasadzie tylko dlatego, że jako otwocczanin miałem start za darmo. Inaczej odpuściłbym sobie ze względu na plecy. Na starcie ustawiłem się celowo w czwartym sektorze. Luźne rozmowy o pogodzie, o moim rowerze (znów padło sakramentalne: ty wiesz, jaka to trasa?). Przeszedłem do pierwszego szeregu – co jest generalnie ciężkim zadaniem, ale nie wtedy, gdy wymaga tego sytuacja. Lekko zdumione spojrzenia, napiłem się z bidonu kolegi i możemy ruszać. Wówczas to w odpowiedzi na pytanie stwierdziłem, że długo mnie nie będziecie oglądali. Bogdan Saternus i Grzegorz Wajs przez mikrofon poinformowali, że ja to ja – czyli ten, co za dwa tygodnie jedzie Paryż Roubaix. Przyznam, że oklaski były miłe. Gdyby tylko widzieli, jak mnie bolą plecy…
Start! Wpiąłem się, spiąłem konia, dostał pod żebra i lecimy. Nim się obejrzałem – byłem kilkanaście metrów przed swoim sektorem. Zaznaczam, że nie piłowałem, by nie przesadzić, nie spalić się i nie wiedziałem, jak na taką zabawę zareagują plecy. Wypadłem na asfalt – wzdłuż cmentarza odstawiłem swój sektor o kilkaset metrów, doszedłem sektor trzeci. Zacząłem go demolować. Nawet na podjeździe wyprzedzałem – czujnie wypatrując krótkich chwil, gdzie wyprzedzanie było możliwe. Dopiero dociągając do drugiego sektora tempo stało się normalne, czyli w sam raz. I – co widać na zdjęciu – leciałem znów z blatu, zorientowałem się dopiero na pierwszym podjeździe.
Szybki zjazd, piasek na dole – sruuu! leżę, przednie koło stanęło bokiem. Pion, rzut okiem na rower, wskakuję i lecę. Słodko metaliczny smak w ustach. Krew, przegryzłem wargę.
Dolatuję do znanej mi przecinki, wiem, że zaraz będą szutry.
Szutry, moje szutry!!! Aaaa, jak ten dzikus nawrzeszczałem na kolegów, by utrzymali tempo, potem ja ich pociągnę po szutrach. Poskoczyłem z radości na rowerze, że chwilowo wyrwę się z tych korzeni, kolein, błota i piachu. Rozpędziłem się. Górka, zjazd – powinny być moje szutry. Lecę na pewno przeszło 40 – i ja się pytam, gdzie mój szuter? Ktoś się nie bał i podprowadził, jak ten słynny asfalt w Wąchocku? Okazało się, że mój szuter został przysypany jakimś kamiennym złomem. Jak ja w to wpadłem, to jak dzik w żołędzie. Nadmienię, że jechałem bez jednego hamulca, co w tych okolicznościach miało niebagatelne znaczenie. Zadudniło, rower się znarowił, przegryzłem znów wargę, nie mogłem zsynchronizować drgań przedniej i tylnej części roweru. O ciele nie mówię, drgało w jeszcze odmiennym rytmie, słysząc nikomu nie słyszalną muzykę. Zachrzęściło w gębie – plomba z szóstki i tak była do wymiany.
Utrzymanie wąskiej kierownicy z wąską oponką na tych kamieniach było ekwilibrystyką – zaznaczam, ze leciałem tam oporowo. Chłopaków, których miałem przez nie przewieźć, dawno zgubiłem. Wjechaliśmy na drogę do Lasku – tam jest podjazd i od razu po nim szybki zjazd po kamieniach. Jak ja tam – bez tego hamulca – pojechałem… przede mną jechało trzech chłopaków; minąłem ich z prędkością nadświetlną, cisnąc między nimi slalomem, bo ryzykiem było proszenie o lewą / prawą. Przy tych prędkościach to się nie sprawdza. Na dole – o czym przypomniałem sobie nieco zbyt późno – jest ostry zakręt w prawo, przeszło 90 stopni. Za hamulce… ups, jest jeden. Przedni. Jest szybko. Wyhamowałem, ale końcówka hamowania była już z wypiętym dla bezpieczeństwa butem.
Ostatnie kilometry to szaleńcza pogoń za Michałem. Oczywiście w czasie naginania nie wiedziałem, że to Michał – widziałem tylko strój Super Drób, więc to musiał być ktoś znajomy. Goniłem za nim, odrabiając trzystu metrową przerwę – dopadłem go w lasku przed wjazdem na stadion. Tam przestrzelił zakręt, poleciałem dalej, po drodze mijając jeszcze jednego chłopaka.
I tak szło do samej mety. Sprint na stadionie, łapanie oddechu.
Plecy brały udział w zupełnie innym filmie. 
O co chodzi w tym całym kolarstwie? Czuję się tragicznie. Plecy bolą mnie okrutnie. Ostatnie trzy tygodnie – żadnego skończonego treningu. Kilka zupełnie zignorowanych – nie dałem rady jechać. Zero rozjeżdżenia.
A jechało mi się bardzo dobrze. 33 miejsce na przeszło tysiąc osób. Bez kryzysów, bez odpadania z grupy, z dziesiątkami wyprzedzeń, także pod górę.
I tylko ten przeraźliwy ból pleców…

Komentarze