JIM BEAM W BIDONIE, CZYLI JAK PRZETRWAĆ CZTEROGODZINNY SPINNING W NEW AGE FITNESS

JIM BEAM JEST BURBONEM, ROBIONY Z ŻYTA, JĘCZMIENIA I OKOŁO SIEDEMDZIESIĘCIU PROCENT KUKURYDZY, KTÓRA MA WPŁYW NA LEKKO SŁODKAWY, PEŁNY SMAK, ZNACZNIE ODRÓŻNIAJĄCY GO OD ZWYKŁEJ WHISKY. TAK SAMO WYJĄTKOWA JEST WODA DO PRODUKCJI JIMA BEANA, CZERPANA Z JEDNEGO ŹRÓDŁA, ZLOKALIZOWANEGO NIEDALEKO DESTYLARNI W CLERMONT (KENTUCKY, USA), JAK I SPECJALNIE WYTWARZANE DROŻDŻE, DEDYKOWANE TYLKO TEMU BURBONOWI. DROŻDŻE TE WYTWARZANE SĄ Z TEGO SAMEGO PRZEPISU, Z KTÓREGO KORZYSTAŁ ZAŁOŻYCIEL DESTYLARNI JACOB BEAM W 1795 ROKU. NIEZWYKŁE JEST TAKŻE TO, ŻE GOTOWY BURBON BECZKOWANY JEST PRZEZ CO NAJMNIEJ CZTERY LATA, ZANIM ZOSTANIE ROZLANY DO BUTELEK I TRAFI NA RYNEK.
Wszystko powyższe oczywiście miałem w poważaniu przez czterogodzinny maraton w New Age Fitness, bo przecież whisky nie piję, ale skojarzenie takie nasunęło mi się, bo wyglądając z sali pod odpowiednim kątem widziałem w lustrze odbicie reklamy Jim Beama. A że czterogodzinne katowanie się na rowerze wymaga zajęcia czymś myśli, to padło akurat na tą reklamę. I dwie koleżanki na rowerkach przede mną, ale my przecież nie o tym, nie o tym.
Pierwszy raz brałem udział w takiej imprezie (dzięki Jacek za zaproszenie i za niezły PR mojej osoby; zaznaczam, że PR był znacznie lepszy, niż wygląda to w rzeczywistości).
Zajęcia prowadziła czwórka instruktorów – każdy po godzinie (Paula, Adam, Jacek, Ewa). I to było dobre rozwiązanie, bo każdy z nich przeprowadził inną część treningu, dzięki czemu nie zanudziliśmy się na śmierć. No i każdy z nich kręcił tylko po godzinie, ale cóż, to już ze stratą dla ich kondycji.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zdemolował swojego uda jeszcze PRZED wejściem na rowerki – przecież nie przyzwyczajony do takich sprzętów wchodząc do sali nie zauważyłem, że te cholerne narzędzia tortur mają wystający profil za siodłem – przechodząc tuż za rowerkiem, nagle JEB! i gwałtownie znikłem z horyzontu. Po chwili podniosłem się, złorzecząc lekko, na udzie został piękny ślad. Cóż, zaliczyć niewielką kontuzję na rowerku treningowym, jeszcze ZANIM się na niego wsiądzie… bo z talentem do autodestrukcji to się trzeba urodzić.
Maraton rowerowy podzielony na cztery, godzinne bloki. Oczywiście zapewnione jedzenie, picie oraz nagłośnienie, by słuchać było wyraźnie instrukcje trenerów. To „instrukcje” napisałem przez grzeczność, bo tak naprawdę było to katorżnicze poganianie gromadki spanikowanych i gasnących w oczach cyklistów, ale cóż, być może ów opis podkoloryzowała moja osobliwa wyobraźnia.
I się zaczęła zabawa. Towarzystwo rozkręciła Paula ze skaczącym arytmicznie i niepozwalającym się skupić kokiem, lekko dobił Adam, wymagający utrzymywania czegoś tak abstrakcyjnego, jak równowaga, jeszcze mocniej dobił Jacek z wokalizą a`la Hetfield oraz swoją „wycieczkę po Europie” i najdłuższym podjazdem dnia a zakończyła niezłym interwałem Ewa. Ewa, cóż, wyraźnie w dalszym ciągu niepomna konsekwencji swojej pra-imienniczki, kazała nam dziesiątki razy wspinać się na rowerkach setki razy, po to mityczne, złowieszcze jabłko. Efekty zerwania tego jabłka wszyscy znamy.
Dzięki ich staraniom cztery godziny minęły, mówiąc przysłowiowo, „jak z bicza strzelił”.
Bardzo ciekawe przeżycie, na 32 dni przed Paryż Roubaix. Za miesiąc o tej porze będę już peregrynował do swojej Itaki, czyli na welodrom Jeana Stablinskiego w Roubaix. 
A po maratonie? Cóż, jak na cztery godziny interwału nie było tak źle. Mógłbym się przebrać i pojechać raz jeszcze taki sam.
Wstępnie ustaliliśmy, że kolejny tego typu maraton zrobimy ośmiogodzinny, wymagane tylko nieco więcej wody i bananów.
Wielkie podziękowania dla czwórki instruktorów!

Komentarze