TYLKO KOLARZ WIE, DLACZEGO PIES WYSTAWIA ŁEB PRZEZ OKNO SAMOCHODU

Wiadomo, wszystkiemu winni cykliści i weganie. Zresztą, każdy facet, co zakłada obcisłe spodnie ma coś nie w porządku z głową. Dlatego warto zrobić ich listę; w razie rewolucji pierwsi trafią pod mur.
Argumentów, przemawiających za jeżdżeniem na rowerze jest tyle, co kontrargumentów. Bilans zysków i strat dość mocno waha się na szali. Z gruntu idiotyczne jest twierdzenie, że „sport to zdrowie”. 
Jednak jest kilka przymiotów, przemawiających za jeżdżeniem – nawet amatorsko, typowo niedzielnie – na rowerze. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Tu znów posłużę się wizją Chattama, w tle lecieć powinno„Snuff” Slipknot. Albo „Bicycle race” Queen; adekwatny, ale nie cierpię tego kawałka.

Jedziemy. Wiatr, wpadający przez wywietrzniki kasku mierzwi włosy. Czapka, zakrywająca uszy nie stanowi wystarczającej bariery dla dźwięków; słychać nawoływania ptaków, rozlegające się spośród drzew, wszak jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż zagajnika. Minusowa temperatura – konkretnie osiem stopni – sprawia, że pod kołami roweru słychać trzeszczenie śniegu. Mimo depresyjnego nastroju jedziemy dość uważnie, wszak w wielu miejscach widać łaty lodu, na których łatwo o poślizg. Jak zwykle, w głowie pogoń różnych, często sprzecznych ze sobą myśli; przecież to właśnie rower daje ci te krótkie chwile sam na sam walki z własnymi myślami, ciągnącymi cię w mysią dziurę.
W zasadzie – idylla, zimno, pod nosem zamarza; jedyne chwile spędzone z samym sobą i z własnymi myślami. Mimo że już po 16 to już nie jest tak ciemno, jak jeszcze dwa tygodnie temu, ale jedziesz z włączonymi światłami. Nadal też zakładasz kamizelkę odblaskową i opaskę odblaskową. Jedziesz. Lubisz to, inaczej tyle nie dałoby się cierpieć na rowerze. Myślisz, ale i rozglądasz się – w lesie co i rusz widać ślady dzików, kilkukrotnie też je widziałeś z bliska. Nic a nic nie przelęknione, po prostu sobie spacerują.
Jedziesz, drogę znasz na pamięć, dwadzieścia kilka minut jazdy z pracy do domu.
Jedziesz spokojnie, wszak nogi odczuwają wczorajszy trening.
Z leśnej zatoczki wyjeżdża samochód ochroniarzy – tam zawsze zatrzymują się na chwilową drzemkę.
Nie masz szans na wyhamowanie, przelatujesz przez maskę, ledwie ją muskając, spadając pod zderzak, bo wyjechali metr od ciebie.
Nie klniesz. Masz dosyć. Kolejna kraksa, już czujesz, że kolano puchnie. W coraz bardziej buzującym umyśle przypomina ci się powiedzenie z języka niemieckiego „ich bin satt”, co ciężko dosłownie przetłumaczyć. Wyłazisz spod zderzaka. Dosłownie. Nic a nic nadal nie klniesz. Dalej wszystko odbywa się tradycyjnie. Sprawdzasz rower; cały, łańcuch tylko spadł. Kolano się niespecjalnie zgina, ale dobrze wiesz, że boleć zacznie dopiero za chwilę. Ruszasz nadgarstkiem – wiesz, że dziś pianistą nie będziesz, na gitarze też nie zagrasz. Spodnie rowerowe na kolanie robią się ciemne.Kuśtykasz z rowerem w stronę drzew.
Odwracasz się i wówczas zaczynasz kląć.
Bo samochodu ochroniarzy już nie ma. 
W sumie to i dobrze, że leżałeś na prawym kolanie. Po dwóch kraksach na lewe, to chwilowo odpoczęło.
Spuchło w sumie tak, jak ostatnio lewe.
Uprzedzając pytania – nie, nie przestanę jeździć.
I jeśli prawdą jest, że to blizny świadczą o historii życia, to zdobyłem kolejne dwa przyczynki do opowieści.
Rower też.

Komentarze