KAŻDEJ AKCJI TOWARZYSZY REAKCJA, CZYLI DZIEŃ PO CIĘŻKIM WYŚCIGU


GDY EMOCJE JUŻ OPADNĄ, JAK PO WIELKIEJ BITWIE KURZ… KLASYKA POLSKIEJ MUZYKI DOBRZE ODDAJE STAN TOWARZYSZĄCY HUŚTAWCE NASTROJÓW, ZWIĄZANEJ Z PIERWSZYMI CHWILAMI PO CIĘŻKICH ZAWODACH. A JAK CIĘŻKICH? O TYM WŁAŚNIE TRAKTUJE PONIŻSZY, KRÓTKI TEKST. 

Jak w tym starym powiedzeniu:
- zginął, bo ktoś mu na palce nadepnął.
- tylko dlatego?
- tak, bo wisiał na zewnętrznym parapecie. 
Rzecz właśnie w tym „tylko”. To były „tylko” zawody, jakich w kalendarzu multum, specjalnie w zasadzie nie byłoby co rozpamiętywać, gdyby nie to małe słówko – wytrych „tylko”.
Intensywność treningu czy też wyścigu zdefiniować jest najprościej po jego efektach. Zmęczeniu, zakwasach, bólu – a jak wszyscy wiemy, kolarstwo to nic innego, jak tylko ustawiczne przesuwanie granicy swojego bólu. Nic innego – w kolarstwie nie ma żadnych więcej niuansów, prócz próby stwierdzenia, kto jest największym masochistą w stawce.
I o ile zmęczenie po każdych zawodach, czy mocnym treningu jest oczywistością (trening, po którym nie czuje się zmęczenia jest treningiem bezsensownym. A w zasadzie nawet treningiem nie jest) to są dni, w których sieczka wyścigowa zostawia nieco większy ślad na ciele i umyśle (dobrze, jego resztkach). Wsiadając dziś po piątej rano na rower czułem ból nawet tych mięśni, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. Bolało mnie wszystko – począwszy od nadgarstków, łokci, tricepsów, przedramion, kręgosłupa, ud, karku oraz całej obręczy barkowej. Do pracy jechało mi się tak ciężko, że zatrzymałem się sprawdzić, czy przypadkiem hamulec mi nie trzyma (oczywiście nie trzymał). Ból ud jest rzeczą dość niespotykaną – wszak przy takiej ilości mięśni w nogach doprowadzić do ich zagotowania nie jest łatwo.
Od połamania łapy w trzech miejscach minęło siedem miesięcy. I mimo stałej pracy nad ręką (wieczorami w trzech seriach robię po 150 pompek) to po dniu wczorajszym ręka cierpi okrutnie – rower dziś po schodach znosiłem lewą ręką. 
Wczorajsze zawody bolały. Bardzo bolały. To nie był mój idealny dzień – mimo początkowej ostrej pogoni pierwszego sektora, zwieńczonej sukcesem, potem przyszedł odcinek biegu z rowerem. Od czwartkowej próby wysiłkowej mięśnie nie odpoczęły, zaczęło się robić gorąco. I niestety przyszedł kryzys. Niewielki, ale na tym poziomie ścigania, niewielki kryzys powoduje stratę pięciu, dziesięciu metrów, które potem okrutnie trudno odrobić.
I niech to będzie podsumowaniem całych zawodów. W normalnych warunkach trzymam się mocnych kolegów zaciskając zęby. Nawet czasami zaatakuję – jak to w Chotomowie po wielokroć. A wczoraj przez odcinek ok pięciu kilometrów nie atakowałem, a walczyłem o przetrwanie.Walczyłem z bólem, z głową, ze zniechęceniem. Suport musiał mi zardzewieć, bo nie chciały się korby kręcić. Osiągnąłem stan taki, że w przypadku niewielkiej nawet wywrotki wiedziałem, że nie będę w stanie się podnieść z ziemi; leżałbym tylko łapiąc oddech niczym ryba, wyciągnięta na brzeg. 
Odchorowałem ten wyścig strasznie – i choć jeszcze niemoc nie przeszła, już czekam na następny.
Bo nikt nie mówił, że będzie lekko, nieprawdaż? 
Pozdrowienia też dla chłopaka, który uznał mnie za debiutanta, który w błogiej nieświadomości na taką koszmarną trasę porwał się rowerem przełajowym. Tylko że to ja wlazłem do drugiego sektora, nie on.
Zapamiętaj jedno. Przełajowcy to twarde sk….yny, choć też czasem płaczą. Ale to jak nikt nie widzi.

Komentarze