Co to są waty i inne kadencje, czyli pierwsze w życiu profesjonalne badanie wydolnościowe

Gdy jeszcze miałem czas na oglądanie filmów, obejrzałem film Maska. Główny bohater często występuje w tytułowej masce, i dokładnie takie skojarzenie miałem wczoraj, gdy zobaczyłem siebie samego w lustrze w masce na twarzy, służącej do pomiaru zużycia tlenu w czasie próby wysiłkowej.
Nigdy jeszcze tego typu testu nie robiłem. Waty, kadencje, niutony, cyferki i wykresy – nie bardzo to wszystko łapię, bo całe moje jeżdżenia nie opiera się na tabelkach w excelu, tylko na czuciu, głowie i sercu. Na waty, kadencje i inne ustrojstwa trzeba mieć wagon pieniędzy.
Test był o tyle udany, że niczego nie zepsułem, nie zniszczyłem trenażera, nie spadłem z roweru i nie rozerwałem spodenek w obecności skądinąd miłej pani dietetyczki, asystującej przy przeprowadzaniu testu, czy tam przypadkiem ducha nie wyzionę już po samym wejściu na trenażer.
Sam test był ciekawym przeżyciem. Wpięcie się w to ustrojstwo, maska na twarz – i jedziemy z koksem. Przełożenie 50 / 13, czyli takie w sam raz na niezłą sieczkę w peletonie przy wiejącym wietrze. I kręcimy.
Co łatwe do przewidzenia, początek tempo konwersacyjne, bez napięcia, muzyka w radiu umila jazdę. Co trzy minuty jednak podkręcany jest poziom watów – o 30. Trzy minuty – kolejne trzydzieści w górę. Czyli jak stale rosnąca jazda pod górę przy jednoczesnym rosnącym pulsie i oddechu.
Jedziemy, podkręcamy, oddech nie jest już tak spokojny, nogi zaczynają lekko piec. Jako że to test na kadencji przekraczającej 85, to „lekko piec” dość szybko dezaktualizuje się. Pieką mocno. Jako że ruszyła maszyna po szynach powoli, ale się szybko napędza, to i oddech wszedł w inne rejestry. Po niemal dwudziestu minutach ratuję się dolnym chwytem. Własny oddech słyszę mimo maski. Kropla potu zatrzymała się na wardze – spaść nie chce, drażni, a ręką się nie strąci, bo maska. Ciepło, wentylator miele powietrze jak oszalały. Coś dudni; nie może być metro, bo daleko stąd, dudni po prostu moje serce. W końcówce wstaję na pedały – ratując się przed bolącym udem. Kadencja na przełamaniu 79 / 80. Jeszcze chwila. Jeszcze odrobinka.
Zgubiony o sekundę za długo rytm.
Pod koniec testu – było już naprawdę ciepło. Piękny, widowiskowy łomot na własne życzenie. Test zakończył się ledwie 50 sekund przed wejściem na naprawdę ładny poziom – ale już niestety tylna część uda zaprotestowała paskudnym skurczem, którego przy takim okrutnym obciążeniu rozbić po prostu nie sposób. Tu się nie da zwolnić i złapać oddechu.
Wyników oczywiście nie przytoczę – po co będę moim szanownym kolegom z peletonu ułatwiał zadanie - w każdym razie ja już dobrze wiem, gdzie jest ok (nawet bardziej, niż ok) a nad czym muszę jeszcze popracować.
Kilka wyników sprawiło, że poczułem się osobliwie. Bo wyniki przekraczały in plus to, czego śmiałbym oczekiwać po tak długim rozbracie ze sportem. Pozostaje teraz zrzucić kilka kg, dopracować to, co niedopracowane i zacząć się ścigać na poważnie.
Nadmienię, że z takimi wynikami mógłbym dostać angaż w większości zawodowych drużyn kolarskich.
Damskich rzecz jasna.

Komentarze