„Warto rozmawiać”, czyli uzasadnienie, że często nie warto rozmawiać

Didaskalia, wbrew zasadom – na górze, nie na dole, bo na dole i tak nikt nie doczyta.
Maxime Chattam, pisząc swoje książki poleca zawsze do czytelnikom tę muzykę, która towarzyszyła jemu przy tworzeniu tekstu. Czerpiąc z jego pomysłu, ja proponuję In Flames „Where the dead ships dwell”. Pasuje wyjątkowo. 
Miejsce – gabinet lekarski.
Badanie – echo serca.
Pacjent – przedwcześnie podstarzały, zgnuśniały czterdziestolatek, w niezadowalającej kondycji fizycznej i psychicznej, zmęczony życiem i całym wszechświatem.
Termin – kilka dni temu.
Opis – dwie strony tej samej sytuacji.

Niby rutynowe badanie echa, chłop kładzie się, by wykonać zwykły, rutynowy test. Komora, przedsionki i to wszystko, czego nazwać się nie da. Uwaga pierwsza. Brak zastawki trzypłatkowej. Jest dwupłatkowa. Wada, ale to genetyka, wszystko gra. Badanie trwa dalej. Za czas jakiś przechodzi do badania aorty. Ta górna część ma 44 mm. Czyli w opinii pani, prowadzącej badanie, (cyt): „jeden milimetr i karetką na dzwonkach do szpitala na operację”. Badanie zakończone po pewnym czasie, omówienie wyników. Pani dobrze wie, że pacjent ociupinkę bawi się rowerem.
Wniosek z badania – natychmiastowe zawieszenie jazdy na rowerze. Całkowite. Sugestia – operacja. Diabli wie, czego. Bo jak bez roweru, to po co operować cokolwiek?

Druga strona tej samej sytuacji. Pacjent, nieco skonfundowany po zasięgniętej osobliwej opinii, zakazującej jazdy na rowerze, wykonuje kilka szybkich telefonów. Na jego szczęście, ma w najbliższej rodzinie lekarza. W szpitalu kardiologicznym. Uznanym. Szybkie przesłanie wyników, obrazków i innych bzdurnych w sumie informacji. Badania trafiają do miłej pani, zajmującej się od lat wrodzonymi wadami serca. Konsultacja. Czytanie wyników.
Odpowiedź miłej pani doktor od wrodzonych wad – jaka operacja? Po co? Mam całą szafkę pacjentów z większymi wadami serca niż u pana, funkcjonującymi bez najmniejszych problemów. I bez operacji. Proszę funkcjonować, ja pan funkcjonuje. Nawet podstaw specjalnych, prócz upór pacjenta, do wykonania nawet tomografii komputerowej serca.


Z pierwszego gabinetu wyszedłem, posługując się eufemizmem – wkurzony. To najłagodniejsze określenie, które znalazłem. Odstawić rower? Zupełnie? Przecież zgodnie z opinią miłej pani, przytomność tracić powinienem średnio co jeden stopień schodków wchodząc na nie spacerowym tempem, nie mówiąc już o jeżdżeniu na rowerze.
Sugestie od specjalistki – wykonać próbę wysiłkową. Jedną, na bieżni już miałem, teraz będzie taka klasyczna, na rowerze. I nie zwracać uwagę na odstępstwa od normy, bo są tylko odstępstwami, a nie diagnozami.
Na tą okoliczność w trzydniowy łikend spędziłem 9,5 godziny na trenażerze, interwałowo, na stojąco, ostro i bez litości dla nóg i płuc.
Tradycyjnie. Zero czegokolwiek innego, niż zwykła zadyszka i ból dupska.
Bez roweru. Dobre sobie.
Jeszcze pani technik od echa mówi, że „wy, sportowcy amatorzy macie dziwne podejście do życia„, przeplatając to opiniami o przyjmowanych przez nią dwudziestolatkach z miażdżycą, nadciśnieniem, problemami z krążeniem, zerową kondycją, nadwagą, i wszystkim, czego jeszcze nie mam, a jestem dwakroć starszy.
To już wolę „swoje dziwne podejście do życia”.

Komentarze