To niezupełnie tak miało wyglądać, czyli rozpoczęcie sezonu startowego 2017

Mając najlepsze nawet ingrediencje i taki sam przepis, nie zawsze z łączenia tych dwóch składników powstanie najlepsza potrawa. Potrzebny do tego jeszcze ogarnięty kucharz i szczypta (ech, jak to wszystko kulinarnie, zupełnie przypadkowo, zalatuje) szczęścia.
Mazovia MTB 2017 Chotomów res gestae (tak, to znaczy przeszła do historii, dostało mi się ostatnio za niewyraźne pisanie, więc tłumaczę od ręki). To był mój pierwszy start w tej serii od pół roku, i pierwszy, który wzbudził tak eklektyczne (niespójne, niepasujące do siebie, znów tłumaczę) odczucia.
Ustawiłem się w 2 sektorze startowym, za plecami elity. Już po krótkiej rozgrzewce wiedziałem, że to nie wyścig na rower przełajowy (zresztą, potwierdzali to wszyscy wracający z rozjazdu i widzący mnie na przełaju, uprzejmie zagajając do mnie „czy cię chłopie pojebało”?, lub też „i na co ci to było”?).
Fakt, trasa zupełnie nie na przełaj. Dziś trzeba było mieć szerokie kapcie i niskie ciśnienie. Ja mam wąskie kapcie i wysokie ciśnienie – czyli wszystko na opak (unikam powtórzenia „eklektycznie”, by od razu uciec do przodu). Na samym starcie, jak to na starcie, nerwówa, acz w ramach rozładowania atmosfery zacząłem wmawiać chłopakom z pierwszego sektora, że stoją ustawieni w złą stronę. Nie uwierzyli.
Strzał! Rozglądam się w panice, czy to minister Szyszko z dubeltówki w dziki nie naparza, ale nie, to był sygnał startera. Jako że na starcie umówiliśmy się wszyscy (z Zamaną włącznie) że nie walimy się łokciami, tylko czekamy aż się przewężka skończy, start nie wyglądał, jak zielonooka sarenka, co się wzięła i była z sideł uwolniła.
Ruszyliśmy. Za przewężką – ogień. I teraz ważne, bo o trasie. Koszmarna. Śliska. Wiele kolein. Nierówna droga, multum gałęzi. Totalnie nieprzewidywalny śnieg – gładki jak pupa niemowlaka nagle zmieniał się w pokryty rozpadlinami; w koleinach, gdzie stała woda, powstawały ślizgawki, przykryte śniegiem. Niewidoczne, co powodowało wiele ciekawych widokowo sytuacji, ale bardziej z perspektywy obserwatorów, nie samych uczestników. Pod śniegiem nie widać też nierówności, kamieni, bidonów… było ciekawie. Ilość poślizgów, nieplanowanych skrętów, piruetów, axelów i toelopów – powalała.
A mówię o rowerach MTB, mających szerokie kapcie i jeszcze szersze kierownice. Ja na swoich przełajowych kapciach 32… jazda figurowa na lodzie to pikuś. 
Wystartowałem tak, jak w Otwocku – ogień i zacząłem gonić pierwszy sektor. Przeciskam się do pierwszego, nie puszczają, to przeciskam się nieco bardziej zdecydowanie, wypadam na czoło i odrywam się od „swoich”. Oderwałem się od drugiego sektora, tańcząc na rowerze i po prostu zacząłem jechać swoje; po jakieś 500 metrów mam przewagę. Widzę tyły pierwszego sektora. Wystartowali minutę wcześniej.
Myślę. Nie; nie myślę- to instynkt. Idę do nich. I po prostu zacząłem jechać nie patrząc na drugi sektor. Zostawiłem ich za plecami – a wcale się nie zaginałem w trupa. Zakręt, podjazd, koszmarnie koła wżynają się w śnieg, jazda prawie cały czas polega na niwelowaniu poślizgów. Ci na przełajach – kilku było – strzelają błyskawicznie. Idę jak czołg. Jakieś gałęzie, jakieś koleiny – rzuca straszliwie – koło tylne jeździ bokami – ale idę. Doszedłem ich po jakieś czterech km. Mam koniec pierwszego sektora – i wcale nie jest taki ogień, jak myślałem.

JEB!!! Łańcuch spada – z przodu – leżę jak długi. Zeskakuję na bok, zakładam trzęsącymi się łapami, przez szprychy patrząc na goniący mnie drugi sektor. Zakładam. Wskakuję. JEB! Spada znów.Ustawiam przerzutkę, zakładam, mija mnie mój sektor, klnę. Zakładam. Wskakuję – widzę już atakujący trzeci sektor. Naciskam – łańcuch spada znów. Wkurwiony rzucam rowerem w drzewa, wiedząc, że po wyścigu. Mija mnie czwarty sektor i słyszę krzyki znajomych „bierz go i jedź!” itp. Polazłem w drzewa, założyłem na dużą tarczę (z małej natychmiast spadał) i w długą. Zacząłem gonić 4 sektor. Ich doszedłem jak TGV. Tyle że weź i wyprzedź, jak ślisko, wąsko, koleiny i tyłkami rzuca. Zacząłem polowanie – jazda wolna – milimetr przestrzeni – szaleńczy atak – i znów polowanie na miejsce do wyprzedzenia. Wyprzedzałem w miejscach absurdalnych. W miejscach niebezpiecznych. W miejscach, gdzie wyprzedzać się nie dało. 
I tak do mety samej. Zakończyłem na poziome 2 sektora, zaliczając jeszcze jedną widowiskową glebę, bo za szybko wszedłem w zakręt. Podjazdy, techniczne fragmenty – wszystko z blatu z przodu. Łańcuch łącznie spadał jeszcze ze cztery razy. Traciłem pozycję, potem je odzyskiwałem. 
Na dwóch odcinkach dość długich, takich podwójnych singlach zacząłem jechać swoje – czyli wyprzedzałem hurtowo. Jechałem zygzakiem – bo przecież nie ustępowali drogi, bo nie było gdzie. Więc leciałem na przekładkę lewą i prawą stroną, mijając ludzi zygzakiem, a przeskakując przez garb śnieżny pośrodku ryzykując glebą.
Ostra, cholernie ostra jazda. 15 miejsce. Pogoni i prób wyprzedzania starczyło ledwie na 15 miejsce… Wiem – pewien jestem tego – że siedząc w pierwszym, który już miałem, pojechałbym znacznie lepiej. Bo nie traciłbym dziesiątek metrów na wyprzedzanie, tylko cisnął z mocnymi.
Paradoksalnie co najbardziej wkurzające? To, że miałem dziś nogi. Zero kryzysów, zero słabości. Czułem siłę. Tych, co mnie ubiegłej zimy rozjeżdżali, dziś nokautowałem bez zawahania.
I tylko ten cholerny sprzęt…

Komentarze