Było tak ciasno, że nawet zegarek nie miał gdzie chodzić… czyli podium na Triathlonie Zimowym

Frotka. Wszechstronność jej zastosowania nadal zadziwia – to jest jedno z najmniej docenianych wynalazków ludzkości. Jak koło. Jak widelec. I frotka. Służyć może do związania włosów, jako ozdoba na rękę lub „potnik”, zakładany na przedramię przez muzyków, by w czasie koncertu na szybko móc przetrzeć twarz.
Może też służyć do rzutu poprzez gąszcz rąk, niczym piłeczką palantową.

Takie oto skojarzenie mam po Warszawskim Triathlonie Zimowym Grzegorza Wajsa, rozgrywany przy minus 8 na terenie toru łyżwiarskiego Stegny. Po raz pierwszy brałem udział w takiej imprezie – złożyło się tak, że poszukiwany był cyklista (dzięki Rafał za właściwą sugestię!) do drużyny Legii Masters. Rafał musiał pewnie nakłamać za wsze czasy, nie wiem, co powiedział, ale do sztafety wzięli właśnie mnie. Nadmienię, że szanowni koledzy od biegu i łyżew (Dominika, Tomasz) są mocno w te klocki ogarnięci. Mocno.
Cóż, w tej sytuacji, jak z polecenia, wstydu po prostu przynieść nie wypada.
Dojazd na miejsce. Klasyczne rozeznanie terenu (toaleta, miejsce startu, strefa zmian). Zapoznanie się z resztą sztafety. I każdy na swoją rozgrzewkę. I tu pierwszy zonk – za niezwykle zabawne uważam wytyczenie absurdalnie krętej i technicznej trasy białymi taśmami, gdy tło stanowi równie biały śnieg i lód. Ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Trasa rowerowa (a i równocześnie biegowa) zakręcona jak skręt kiszek. Jej opis stanowić może jedno słowo – interwał. Przyspieszenie, wyhamowanie do zera, nawrót 180 stopni, przyspieszenie, hamowanie… i tak osiemset razy. W głowie zakręciło mi się już po pierwszej rundzie, ale zrobiłem ich kilka, by spróbować zapamiętać układ zakrętów oraz miejsca najbardziej śliskie na trasie. Oczywiście obniżone ciśnienie w kapciach. Ok, niby trasa zapamiętana, choć mnogość zakrętów nieco przerażała.
Start. Bieg na pierwszy rzut, ja kontynuowałem rozgrzewkę. I ze znacznym zdumieniem skonstatowałem, że bieg, dzięki staraniom Tomka, zakończyliśmy na 7 pozycji!
Zmiana, pora na lód. I tu już plątałem się w strefie zmian – tu kłania się tytułowa ciasnota, nawet chodzić trzeba było na łokcie. Dominika pojechała – i chwilę później zakończyła swoją część rywalizacji na 3 miejscu. O cholera myślę sobie, wysokie progi… zrzucam kurtkę i wraz z Tomkiem polujemy na frotkę. Tłum nieprzeliczalny, las rąk, wszystkie machają i krzyczą – Dominika zrobiła to, co w tej sytuacji najpewniejsze – po prostu rzuciła frotką mniej więcej w moją stronę. Odegrałem wówczas scenkę z walki o ogień, chwyciłem frotkę i w długą na rower.
A jak już wskoczyłem na rower…
Po prostu nie wypadało przynieść wstydu ani schrzanić wypracowanego miejsca.
Kręciłem jak szurnięty, bijąc swoje rekordy kadencji (wrzucanie twardego obrotu było o tyle bez sensowne, że co chwila trzeba było napędzać się od zera). Sam początek rywalizacji, pierwsze dwa kółka nadganiałem stratę do drugiego miejsca, zarazem robiąc wszystko, by nie zagrozili mi ci z czwartego. Niestety, drugie miejsce było chwilowo poza zasięgiem, ale nad czwartymi wypracowaliśmy zacną przewagę; niezagrożone trzecie miejsce dowiozłem do mety. 
Wyprzedzanie rozpoczęło się na trzecim kółku, gdy na trasę wjechali nieco wolniejsi od nas. Na odcinkach krętych było to ekstremalnie trudne – bo trasa wąska, śliska i z wieloma nawrotami, ale udawało się złapać po jednym – dwóch rywali, ale na odcinku start / meta i na przeciwległej… to był festiwal przyspieszania. Łapałem tam oddech, a mimo to wyprzedzałem za każdym razem po kilka osób.
Ostatni wiraż ostatniej rundy – od upadku wyratowała mnie tylko szybko postawiona noga (zawczasu wypięta z pedału) na ziemi. Utrzymałem równowagę i sprintem na metę.
Trzecie miejsce stało się faktem.
Słowa uznania za kibicowanie – i dla Dominiki i Tomasza, bo po zakończonej swojej rywalizacji już tylko mogli mi kibicować oraz dla chłopaków Michał, Piotr, Robert i Michał, bo wpadli na gościnne występy i zdzierali miło gardła.

Komentarze